UCIECZKA Z NOWEGO JORKU. Znakomite i wciąż aktualne science fiction
Zastanawiając się nad statusem Ucieczki z Nowego Jorku Johna Carpentera po ponad czterdziestu latach od premiery, zmuszony jestem również przyjrzeć się swojemu stosunkowi do tego obrazu. Odkąd bowiem pamiętam, na pytanie o swój ulubiony film nieprzerwanie odpowiadam, że jest to właśnie ten fantastyczny thriller, gdzie Kurt Russell biega z opaską na oku jako niezmordowany Snake Plissken, starając się odnaleźć prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wymienię dziesiątki innych filmów, które uważam za lepsze, bardziej wartościowe, wybitne; nawet sam Carpenter ma w swoim dorobku utwory powszechnie uważane za arcydzieła, z czym nie potrafię się kłócić. A nawet nie chcę – tak jak Ucieczkę czczę jak żadne inne dzieło filmowe, tak jego twórca również pozostaje po dziś dzień moim ulubionym reżyserem. A mimo to na swojej liście osobistej takie kultowe pozycje jak Mgła, Wielka draka w chińskiej dzielnicy, Oni żyją, W paszczy szaleństwa, a nawet Coś stoją niżej od, wydawać by się mogło, mocno dziś ogranego filmu z 1981 roku.
W filmie Ucieczka z Nowego Jorku rok 1997 to nie przeszłość, lecz wciąż niedaleka przyszłość. Wyspa Manhattan została zamieniona w wielkie więzienie, strzeżone ze wszystkich stron przez siły porządkowe, nad którymi pieczę sprawuje Bob Hauk (kultowy aktor spaghetti westernów, Lee Van Cleef). Jeśli raz tam trafisz, już nie wyjdziesz – pobyt jest dożywotni, a ucieczka niemożliwa. Tej samej nocy, gdy ma tam zostać osadzony zasłużony bohater wojenny, a obecnie kryminalista Snake Plissken, dochodzi do katastrofy lotniczej Air Force One. Prezydencki samolot rozbija się w Nowym Jorku, głowa państwa (wspaniały Donald Pleasence) staje się mimowolnym więźniem, a dzieje się to w najmniej korzystnym czasie, gdyż podczas rozmów pokojowych między Stanami Zjednoczonymi, Chinami a Związkiem Radzieckim. Działać trzeba szybko i jednocześnie dyskretnie, dlatego to Plissken otrzymuje propozycję odbicia prezydenta w zamian za pełne ułaskawienie. Dodatkową motywacją dla Snake’a ma być wstrzyknięty w jego tętnicę szyjną mikroskopijny ładunek wybuchowy, który zostanie zdetonowany po 24 godzinach (tyle ma potrwać wspomniany szczyt), jeśli misja się nie powiedzie.
Fabuła może wydawać się obecnie mocno wyświechtana, lecz jest to argument wyjątkowo nietrafiony, gdy mowa o filmie, który sam był protoplastą dla niezliczonej ilości futurystycznych ekranowych wizji. Zwłaszcza po 2000 roku kino niezwykle chętnie przywołuje fabularny szkielet Ucieczki – 13. dzielnica (2004), Doomsday (2008), Lockout (2012) – a o remake’u wspomina się od dobrej dekady, choć co chwila zmienia on planowanego reżysera i aktora. Wcale to nie dziwi, skoro nawet Carpenter próbował zdyskontować sukces swojego filmu, kręcąc kontynuację, czyli Ucieczkę z Los Angeles (1996), bez spodziewanego jednak sukcesu. Ostatecznie oryginał nadal pozostaje niedościgniony, a jego popularność, zwłaszcza dzisiaj, chyba najlepiej wytłumaczyć genezą całego projektu.
Po spektakularnym sukcesie Halloween (1978) oraz potwierdzającej talent Carpentera w straszeniu Mgły (1980) reżyser wrócił do scenariusza napisanego już w 1974 roku. Ucieczka z Nowego Jorku była nieprzyjemną wizją Ameryki, wyrosłą na braku zaufania do własnego prezydenta po aferze Watergate, konsekwencjach wciąż toczącej się wojny w Wietnamie oraz niespotykanym wzroście przestępczości w tamtym okresie. To ostatnie przyczyniło się do powstania wyjątkowo zgodnego obrazu Stanów Zjednoczonych w kinie jako miejsca, w którym rządzi prawo silniejszego, a porządek może się odbyć tylko na drodze samosądu – z takiego myślenia wyrasta cała seria Życzenia śmierci z Charlesem Bronsonem (zapoczątkowana filmem z 1974 roku), jak również Brudny Harry, a nawet Francuski łącznik (oba z 1971). W tych dwóch ostatnich to policjanci, reprezentanci władzy, nie wahają się użyć tych samych środków, co ich przeciwnicy, nie tyle zacierając granicę między prawem a bezprawiem, ile ukazując bezsilność systemu i niewystarczalność legalnych metod. Nic więc dziwnego, że u Carpentera tradycyjnej policji już nie ma – siły pilnujące więzienia bardziej przypominają wojsko, w ogóle nie ingerując w to, co dzieje się w środku, na próby ucieczki zaś odpowiadając natychmiastowym ogniem.
Po atakach z 11 września, wojnie w Iraku oraz prezydenturze George’a W. Busha trudno nie dopatrywać się analogii między tym, czego Ameryka doświadczyła na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku, a w ciągu poprzedniej dekady. Ale w dobie wciąż obecnego terrorystycznego zagrożenia napisana przez Carpentera i Nicka Castle’a fabuła nie jawi się jako coś prawdopodobnego, ani aktualnego – eskapizm pomysłu, który wziął się z autentycznej obawy o przyszłość swojego państwa, pozostał niczym więcej jak rozrywką dla mas. I choć obrazy stworzone przez twórcę Halloween tak łatwo znalazły swoje odzwierciedlenie w naszym życiu, a po zburzeniu World Trade Center Carpenter zapowiedział, że odpocznie od reżyserowania, gdyż rzeczywistość prześcignęła fikcję, nie sposób traktować Ucieczki z Nowego Jorku jako wyjątkowo pesymistycznej wizji świata, zbyt jednak filmowej, a nawet komiksowej w swojej stylistyce, aby mogła się spełnić.
W czym najbardziej objawia się owa komiksowość? Przede wszystkim w samej wizji Nowego Jorku, miasta-molocha, przytułku dla wszystkich przestępców, gdzie władzę objął samozwańczy Książę (muzyk Isaac Hayes). Jego armia zbirów wygląda jak zbieranina najgorszych mętów, dzikusów i dziwaków, w czym prym wiedzie jego prawa ręką, niejaki Romero, z postawionymi do góry włosami, trupiobladą twarzą i wyłupiastymi oczami. Ale i Książę w niczym nie przypomina przywódcy – wiecznie rozpięta marynarka, wielki złoty kolczyk i złota biżuteria na szyi kojarzą się raczej ze stereotypowym obrazem czarnoskórego alfonsa z lat siedemdziesiątych niż kimś, kogo moglibyśmy traktować jako poważne zagrożenie. Samochody, którymi jeździ, przyodziane są w żyrandole, a wyobrażenie rozrywki sprowadza do oglądania zapasów z użyciem kijów baseballowych najeżonych gwoździami i prowizorycznych tarcz z pokryw na kubły na śmieci. Carpenter ze sportów narodowych, jakimi są wrestling i baseball (w kontynuacji będzie to koszykówka), czyni koszmarną parodię, zastępując zabawę walką o przeżycie.
Świat Ucieczki jest zdziczały i przejaskrawiony, lecz część z wyborów, jakich dokonać musiał reżyser ze swoją ekipą, wynikała bardziej z małego budżetu niż twórczych decyzji. Wielu uważa, że Carpenter kręcił swe najlepsze filmy właśnie w sytuacji, gdy musiał siłować się z ograniczeniami, niewielkimi środkami finansowymi, które wymuszały na nim dodatkową inwencję. To nie do końca prawda – faktem jest, że największe sukcesy kasowe święcił przy okazji tych niskobudżetowych projektów, lecz również jego drogim filmom nie można nic zarzucić, nawet jeżeli w czasie premiery wspaniałe Coś oraz Wielka draka w chińskiej dzielnicy zaliczyły dotkliwe porażki. W przypadku Ucieczki z Nowego Jorku wizualny minimalizm rzuca się w oczy, ale jednocześnie służy całości.
Oto film, który z jednej strony wciąż tkwi w brudnej, taniej i przygnębiającej ekranowej poetyce dekady lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a jednocześnie proponuje akcję typową dla kina nowej przygody, przynajmniej w samej mnogości atrakcji i tempie.
Brak mu rozmachu charakterystycznego dla Spielberga i Lucasa, co ewidentnie przejawia się w niewielkim budżecie, ale być może z tego również wynika typowy dla Carpentera klimat.
Już dawno temu przestałem być fanem określenia „klimat”, gdy mowa o filmach, głównie dlatego, że każdy obraz ma jakiś klimat. Jednak w przypadku twórcy Ucieczki wielu powołuje się na ten argument, jakby był czymś niepodważalnym, oczywistym i charakterystycznym dla Carpentera. I mają rację, nie tylko ze względu na skomponowaną przez reżysera muzykę do większości swoich dzieł, wygrywaną najczęściej na syntezatorze, w oparciu o proste, ale zapadające w pamięć motywy. Atmosfera przejawia się również w niezwykle długich i spokojnych ujęciach, staranności, z jaką przygotowywane są kadry, użyciu panoramicznych obiektywów stwarzających pozór bardziej wystawnego kina (nie do przecenienia jest w tym przypadku praca Deana Cundeya, operatora pierwszych, najlepszych filmów Carpentera). W końcu w budowaniu napięcia w sposób typowy dla horrorów, nawet w przypadku sensacyjnej Ucieczki z Nowego Jorku. Wszystko to wynika poniekąd właśnie z ograniczeń – reżyser ten zawsze mierzył poza niejako wpisaną w sam tekst b-klasowość, uciekając od niej dzięki swojej realizacyjnej maestrii i uporowi. Nic więc dziwnego, że obecnie większość jego twórczości mieści się w terminie kina klasycznego, bez konieczności czy potrzeby nadawania mu takich łatek jak niskobudżetowy, niezależny czy b-klasowy.
Pierwsza Ucieczka wydaje się najbardziej jaskrawym przykładem filmu, który w rękach mniej utalentowanego twórcy nie powinien się w ogóle udać.
Wizje świata przyszłości potrzebują zazwyczaj dużego nakładu środków, wystawnych efektów specjalnych, kreacyjnego szaleństwa – tego tutaj brak. Prawdziwy Nowy Jork jest zaledwie w jednej scenie, a większość ujęć z oddali to w rzeczywistości namalowane przez młodego Jamesa Camerona (!) makiety; budżet nie pozwolił na zdjęcia w tytułowym mieście, a i nie wyglądało ono, zdaniem Carpentera, wystarczająco źle. Zniszczone wielkim pożarem w 1976 roku St. Louis nadawało się do tego idealnie, ze swoimi pustymi ulicami, zdewastowanymi budynkami oraz brakiem oświetlenia (na prośbę reżysera miasto z chęcią zaciemniało całe przecznice). Również dzięki umiejscowieniu wielu scen w opustoszałych budynkach dawnego kina, dworca czy biblioteki odnosi się wrażenie, że cywilizacja upadła, a na jej zgliszczach narodzin się nowy porządek.
W komentarzu do wydania DVD Carpenter nazywa swoją wizję średniowieczem w przyszłości i na tej dziwnej bezczasowości udaje mu się wykreować świat porażający swoją brzydotą i skrajnością, a jednocześnie realizmem. Widz nie ma problemu z zaakceptowaniem obrazu takiej Ameryki, gdyż twórcy unikają kiczu, a nawet jeżeli pojawia się on na ekranie, to w śladowych ilościach, podkreślając nim przede wszystkim zdziczenie swoich bohaterów. Carpenter nie pozwala sobie natomiast w ani jednym momencie na jakikolwiek luz czy puszczanie oka do widza – zachowuje powagę do samego końca, dzięki czemu, pomimo całej swej komiksowości, film bywa poruszający na najbardziej podstawowym poziomie. Podczas swojej straceńczej misji główny bohater spotyka na drodze postaci, które giną, i bez względu na to, czy jest to poznana dosłownie chwilę wcześniej dziewczyna (ówczesna żona Russella, Season Hubley), czy życzliwy Snake’owi taryfiarz (niezawodny Ernest Borgnine), nie sposób nie przejąć się ich śmiercią. Ledwo naszkicowany związek Harolda „Mózgu” Hellmana z Maggie (niepozorny, ale charakterystyczny Harry Dean Stanton i Adrienne Barbeau, z wylewającymi się z jej sukienki piersiami) znajduje swoje nieoczekiwaną puentę, i nawet wyścig z czasem samego Plisskena, choć początkowo traktowany raczej w kategorii sztampowej konieczności, w finale poraża swoim ładunkiem dramatyzmu. Właśnie za to uwielbiam Ucieczkę z Nowego Jorku – opowiada niedorzeczną historię nie rezygnując z powagi, jednocześnie do samego końca pozostając przykładem kina rozrywkowego, na którym nie sposób się nie bawić.
Ale bez względu na geniusz Carpentera Ucieczka nie byłaby tym samym, gdyby nie grający główną rolę Kurt Russell. Producenci naciskali na obsadzenie Charlesa Bronsona jako Snake’a Plisskena, lecz reżyser uznał, że aktor jest za stary, z samym Russellem zaś pracował już parę lat wcześniej przy okazji telewizyjnej biografii Elvisa Presleya. Najwyraźniej już wtedy zauważył w nim coś, czego wielu nie potrafiło dostrzec przez dotychczasowy dorobek aktora kojarzonego przede wszystkim z filmami ze stajni Walta Disneya.
Tymczasem Russell jako Snake jest cynicznym twardzielem, antybohaterem rozczarowanym światem, ale zawsze mającym ostatnie słowo w grze, w której wydaje się być tylko pionkiem.
Kultowy wizerunek uzupełnia wieczny zarost, opaska na oku (pomysł aktora) oraz długie włosy, bezsprzeczny dowód na to, z kim sympatyzuje Carpenter, tym bardziej, że Plissken jest jedyną postacią oryginału z kudłami po ramiona. Mrukliwy głos i lakoniczność wypowiedzi przywodzą na myśl postaci Clinta Eastwooda, choć bohater Russella bardzo szybko sam stał się wzorem dla niezliczonej ilości herosów, zarówno w kinie, jak i w grach komputerowych (słynny Metal Gear Solid). Dziś trudno wyobrazić sobie kogoś innego w roli Snake’a, co może być jednym z powodów trudności przy realizacji wciąż planowanego remake’u – tu nie chodzi o zastąpienie aktora, lecz ikony, a to samo w sobie wydaje się niewykonalne.
Tego wszystkiego, co właśnie napisałem, nie byłem świadomy, gdy po raz pierwszy obejrzałem dzieło Carpentera. Mogłem mieć wtedy jakieś osiem, dziewięć lat, już wtedy uwielbiałem oglądać filmy, a jednak to właśnie Ucieczka z Nowego Jorku sprawiła, że miłość do kina pozostała ze mną po dziś dzień. To nieustające uczucie łatwo zrzucić na karb nostalgii, lecz ile obrazów nie obroniło się po latach, w ilu z nich dziecięcy entuzjazm zastąpiony został rozczarowaniem dorosłego. W żadnym wypadku twórczość Carpentera nie jest przeznaczona dla najmłodszych, lecz najwyraźniej potrafi ona zachwycić i obezwładnić widzów bez względu na ich wiek. Kontekst polityczny, światopoglądowy, a nawet zrozumienie konkretnych poczynań bohaterów wydają się drugorzędne, gdy mowa o kinie, które szturmuje serce sposobem, w jaki zostało opowiedziane, stylem oraz przekonaniem, że oto oglądamy największą ze wszystkich ucieczek w historii.
Ucieczka z Nowego Jorku nie jest wielkim filmem, ale w moim odczuciu pozostaje wielkim filmowym doświadczeniem, wobec którego nie jestem dziś tak bezkrytyczny jak dawniej. To jednak nie przeszkadza w świadomości obcowania z czymś niesamowitym i unikalnym przy każdym kolejnym seansie. Po trzydziestu pięciu latach od premiery kultowe kino Carpentera wciąż wygląda i brzmi równie świeżo i przyszłościowo jak dawniej; z jednej strony wydaje się reliktem swoich czasów, z drugiej niespełnioną wizją wyjątkowo posępnej Ameryki, nadal nie tak odległą w czasie. Jest jednak przede wszystkim potwierdzeniem talentu swojego twórcy, który w tytułowej ucieczce widział eskapistyczną zabawę, nawet jeśli wzięła ona swój początek z prawdziwych obaw. Antysystemowy wydźwięk całości pozostał do dziś, a końcowy gest Snake’a jest zarówno manifestem, jak i dowodem na wyjątkowość tego bohatera, i przy okazji samego Carpentera.
korekta: Kornelia Farynowska