search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego nowa DIUNA żadnym arcydziełem nie jest

Jedną z najgorszych rzeczy, jaka może przytrafić się sztuce, jest całkowicie bezkrytyczny odbiór.

Janek Brzozowski

23 marca 2024

REKLAMA

Ciężko uniknąć w ostatnich tygodniach tematu Diuny. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie widać twarze Chalameta i Zendayi. W jakikolwiek zaułek internetu się nie udać wszędzie artykuły porównujące powieść Herberta z ekranizacją Villeneuve’a. Czy to w ogóle science fiction, a może jednak fantasy? Jak ma się film do sytuacji w strefie Gazy i kwestii zawłaszczenia kulturowego (polecam ciekawy, choć nie do końca spełniony tekst na łamach „Krytyki Politycznej”)? Na Twitterze, tudzież X-ie, furorę robi użytkownik, który ogląda Diunę w IMAX-ie przynajmniej kilka razy w tygodniu – na jego liczniku znajduje się jak na razie 19 seansów. Każda rozmowa w towarzystwie osób zainteresowanych kinem schodzi wcześniej czy później na temat nowego filmu Villeneuve’a. I to jest największe zwycięstwo kanadyjskiego reżysera – a może raczej potężnej machiny promocyjnej studia Warner Bros.

Bo światowej premierze drugiej części Diuny towarzyszyła szeroko zakrojona propaganda sukcesu. Film jeszcze nie zdążył wejść na ekrany kin, a już ogłoszony został „arcydziełem”. Niezwykłym osiągnięciem technicznym i fabularnym. Science fiction dekady. Taka kampania sprawia, że do kina idzie się z wygórowanymi oczekiwaniami. I bardzo łatwo dać się tym oczekiwaniom ponieść, przekonując samego siebie, że to, co oglądamy, rzeczywiście jest wielkie i wybitne. Podobnego wrażenia doświadczyłem kilka miesięcy temu podczas seansu Oppenheimera. Ślizgając się po opowieści Christophera Nolana, pytałem samego siebie: „czy ten film naprawdę mi się nie podoba?”. Przecież powinien – przecież cały wszechświat wydaje się twierdzić inaczej.

Z Diuną mam dokładnie tak samo. Jak zachwyca, skoro nie zachwyca? Od wynoszonej pod niebiosa części drugiej zdecydowanie wyżej stawiam bardziej stonowaną i intrygującą część pierwszą. Gdy powiedziałem o tym podczas dyskusji przy piwie – tak jak pisałem, uniknąć ich nie sposób – koleżanka głośno zaprotestowała: „Ale przecież ona była nudna!”.

diuna

Cały szkopuł w tym, że filmy Denisa Villeneuve’a najlepsze są wtedy, kiedy są, no właśnie… „nudne”. Kanadyjczyk jest reżyserem „wizualnej celebracji”, zafiksowanym, podobnie jak Nolan, na punkcie technologicznych możliwościach kina. Pomaga mu w tym szczęście do wybitnych operatorów: Greiga Frasera i Rogera Deakinsa. Kamera w jego filmach celebruje przestrzeń. Długie panoramy i szerokie plany niespiesznie odkrywają przed nami pieczołowicie zaprojektowane, monumentalne wnętrza. Pozwalają zachwycić się wykreowanym światem – czerpać z oglądania czystą przyjemność wizualną. Przypomnijcie sobie, ile czasu ekranowego zajmuje w pierwszej części Diuny lądowanie rodu Atrydów na Arrakis. Albo: jak długo oficer K błąka się w Blade Runnerze 2049 po zgliszczach Las Vegas, zanim trafia na emerytowanego Deckarda i posuwa akcję do przodu. To w takich momentach Villeneuve znajduje się w swoim żywiole.

Pierwsza Diuna to rasowy slowburner. Villeneuve powoli zagęszcza atmosferę, aby przedstawić nam upadek rodu Atrydów w jednej, obszernej sekwencji. Do pewnego momentu wydaje się, że w drugiej części Kanadyjczyk postawił na podobną strategię. Przez godzinę obserwujemy, jak Paul Atryda zdobywa zaufanie Fremenów, ucząc się ich tradycji i przejmując zwyczaje. Uczestniczy w wojnie partyzanckiej, przeprowadzając kolejne udane operacje. A potem następuje dramaturgiczne tąpnięcie. Akcja przyspiesza i już nie zwalnia, pędząc przed siebie na złamanie karku. Kolega z redakcji, Łukasz Homziuk, podsumował to chyba najzgrabniej, zauważając, że „druga połowa wygląda jak dopychana kolanem tuż przed dedlajnem”. Bezrefleksyjnie odhaczamy w niej kolejne wydarzenia fabularne, które muszą doprowadzić do wielkiego finału. Część zostaje ściśnięta w tak krótkich scenach, że zaczyna balansować na granicy parodii, jak np. przemowa Paula podczas zebrania Fremenów (prawdziwą ironią jest, że Lady Jessica mruczy wówczas pod nosem: „Nie tak szybko”) albo pojedynek Gurneya Hallecka z Rabbanem Harkonnenem (łatwo go przegapić, jeśli akurat zmruży się oczy na kilka sekund za długo).

Słowem, Diuna 2 cierpi na to samo poważne schorzenie, co Blade Runner 2049: źle rozłożoną dramaturgię. Villeneuve nie jest, parafrazując klasyka, reżyserem kina akcji. Jego filmy wyglądają, jakby miały się nigdy nie skończyć – a kiedy zaczynają wreszcie zmierzać ku finałowi, robią się nieznośnie chaotyczne i skrótowe. Ewidentne problemy ze strukturą opowieści sprawiają, że jeszcze bardziej irytująca jest dla mnie buta, z jaką Villeneuve wypowiada się na temat pracy scenarzystów. Jeszcze przed oficjalną premierą nowej Diuny świat obiegła informacja o tym, że kanadyjski reżyser nienawidzi dialogów. Uważa, że telewizja „skaziła” nimi kino (czy ktoś powiedział mu już, że pierwszy film dźwiękowy, z synchronicznie nagranymi dialogami miał premierę na długo przed rozpowszechnieniem się telewizji?). „Filmów nie pamięta się z powodu dobrych dialogów, tylko za sprawą silnych obrazów”. Taka wypowiedź jest niczym policzek wymierzony we wszystkich ludzi, którzy napisali dla Villeneuve’a choćby jedno zdanie: Aarona Guzikowskiego (wybitny scenariusz Labiryntu), Taylora Sheridana (Sicario), Erica Heisserera (Nowy początek) czy Jona Spaihtsa (obie części Diuny). Może autor Pogorzeliska spuściłby nieco z tonu, gdyby ktoś pokazał mu w młodości Chłopaki nie płaczą – film, w którym nie ma ani jednego ciekawego ujęcia, a od groma kultowych linijek dialogowych. Ze wszystkich reżyserów świata, akurat Kanadyjczykowi (i jego filmom) przydałoby się trochę więcej „luzu”.

Wobec uniżonej czołobitności, jaką charakteryzuje się recepcja drugiej części Diuny, tym bardziej doceniam wszelkie głosy sprzeciwu – takie jak tekst Klary Cykorz w Dwutygodniku, Pawła Jędrali w „Krytyce Politycznej” albo Kasi Kebernik na łamach naszego portalu. Nie ze wszystkimi ich spostrzeżeniami się zgadzam, ale cieszę się, że wlewają łyżkę dziegciu do polskiego dyskursu wokół filmu Villeneuve’a. Bo jedną z najgorszych rzeczy, jaka może przytrafić się sztuce, jest całkowicie bezkrytyczny odbiór, streszczający się w jednym, ale jakże poręcznym słowie-wytrychu, jakim od wielu lat niezmiennie pozostaje „arcydzieło”.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/