Popcorn, cola i piękne efekty specjalne, czyli MODA NA JAMESA CAMERONA WRÓCIŁA
Był rok 2009, kiedy poszedłem na pierwszego Avatara. Nigdy wcześniej nie byłem na pełnometrażowym filmie w 3D. Krótszych nie liczę, ale te 30 minut z okularami na nosie i tak wydawało się długo. Z seansu wyszedłem nieco skołowany – to zapewne przez efekty wizualne – mój mózg dopiero adaptował się do tego typu wrażeń. Avatar był milowym krokiem w efektach specjalnych, kolejnym zresztą w historii kina, ale po latach widać, na jakie blockbusterowe bolączki cierpiał i cierpi. Miałka, dość banalna historia nadal taką będzie, nieważne w ile warstw złota i najdroższych świecidełek się ją opakuje.
Teraz od kilku tygodni słyszę ten hype na Avatara: Istotę wody i wydaje mi się, że wszyscy zapomnieli, że dobry film to nie tylko strona wizualna. Bardzo cieszę się, że James Cameron reklamuje swoją produkcję, twierdząc, że będzie olśniewająca pod względem efektów specjalnych, aż Thanos się schowa, ale dobre kino to nie tylko wodotryski CGI. Mam wrażenie, że w Avatarze: Istocie wody niestety tylko o to chodzi i będzie tak jak z Avatarem z 2009 roku – piękna, lecz sztampowa historyjka o Indianach przeniesionych na planetę Pandora, z do bólu szablonowymi postaciami i wręcz idiotycznie bezmyślnie zachowującymi się antagonistami, której o dziwo nie udało się zagościć w popkulturze jak Marvel, Star Wars czy DC.
Czy ktoś na konwentach sci-fi przebiera się za Sully’ego w skórce Na’vi? Czy do języka potocznego weszły anegdoty z Avatara? Czy sceny z filmu są tłem dla memów? Nic takiego nie miało miejsca, bo fabuła produkcji na to nie zasługuje. Nie ma w niej żadnych twistów, postaci, które wychodzą poza szablon prostego rozgraniczenia między dobrem a złem, ani sentencjonalnych dialogów. Jest za to masowe kopiowanie relacji białego z rdzennymi mieszkańcami obu Ameryk dostępne w o wiele mądrzejszej formie w dziesiątkach produkcji przed i po 2009 roku, a dodatkowo okraszone szkicową prezentacją ich animistycznych wierzeń, dialogami pełnymi sloganów w stylu: „trzeba się połączyć z przodkami” albo „stańmy wszyscy do walki w imię naszej matki”. Są przemowy, podniosła muzyka i mnóstwo patosu, czyli wszystko, co w amerykańskim kinie najgorsze, chociaż przyznać trzeba, że niesamowicie oprawione wizualnie.
To jednak nie jest tekst o Avatarze ani jednym, ani drugim, lecz o obiektywnym potraktowaniu twórczości Jamesa Camerona, reżysera, który nakręcił niewiele, lecz dane mu było stworzyć filmy zapisane na stałe w historii kina. Dwa filmy o Terminatorze są wyśmienitym pokazem kultowego nowatorstwa w kinie science fiction. Do Otchłani wracam regularnie, podobnie jak do jednego z najlepszych remake’ów w historii kina, czyli Prawdziwych kłamstw. Co zaś do Obcego – decydującego starcia napiszę tylko tyle, że dobrze się stało, że trzecią część zrobił David Fincher. Tym samym uratował sagę o ksenomorfie przed staniem się blockbusterowym kinem akcji z fabułą uproszczoną do rozwalania kolejnych potworów. W tym kierunku niestety poszedł James Cameron. Za to od Titanica zaczęła się w twórczości reżysera era efekciarskich, robionych pod publikę, nieco sztampowych i płytkich superprodukcji. Avatar z 2009 roku właśnie taki jest – piękny, lecz z treścią podobną to pisanej na kolanie gramoty proekologicznej, która jak wiemy, nie zadziała nigdy. Służy raczej kontemplacji mokrych snów ekologów, którzy sądzą, że tego typu manifesty coś zmienią.
Niedługo się przekonam, czy miałem rację co do Istoty wody. Po zwiastunie jednak wątpię, czy zobaczę coś spoza szablonu zaprezentowanego w 2009 roku. Już samo to, że antagonista pozostał ten sam, oznacza, że widz po raz kolejny dostanie pewnego rodzaju permutację elementów zaprezentowanych w pierwszej części. To, że pojawi się nowy żywioł w postaci wody, zwiastuje, że z tzw. filozoficzną podbudową filmu dobrze nie będzie. Może być co najwyżej animistycznie, pierwotnie i panteistycznie, lecz najprościej jak się da, wręcz sloganowo. Po raz kolejny czeka nas walka z tym samym przeciwnikiem, po raz kolejny jakaś społeczność nie zaakceptuje obcych. Po raz kolejny będziemy mieli do czynienia z istotami przypominającymi skrzyżowanie dzikich kotów z rdzennymi mieszkańcami kontynentów amerykańskich. Ciekawe, czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad formą cielesną Na’vi? Ta krzyżówka ma sens, chociaż ten wijący się ogon jest nieco creepy. Nie wiem, czy tzw. Indianie byliby zadowoleni, lecz ich rdzenna dzikość musiała zostać podkreślona właśnie kotowatością. Przez to mieszkańcy Pandory są odmienni od nas, a jednak podobni, bo modnie jest uwielbiać koty i hołdować ich dzikiej niezależności. Kręci mi się po domu taki jeden 15-letni dachowiec, jednak na dzikiego już nie wygląda.
Żebyśmy się więc dobrze zrozumieli, Avatar jest poprawnym, rozrywkowym kinem. Dobrze się bawiłem na seansie w 3D. Kupiłem popcorn i colę, oczywiście starałem się nie naśmiecić i jak najciszej sięgać do pudełka z pachnącymi, osolonymi ziarnami. Tak przehypowane kino pasuje mi do tego typu zakąsek i nie mam nic przeciwko niemu. Chciałbym jedynie, żeby bardziej obiektywnie traktować ten cały szum wokół Istoty wody. To nie będzie arcydzieło, a kolejny blockbuster, jakich wiele. Mało tego, bez szans na kultowość, jak wersja z 2009 roku. Trudno mi sobie wyobrazić teraz, o czym można nakręcić kolejne części. Bardzo chciałbym, żeby James Cameron wrócił na te dawne tory, kiedy wymyślał, jak coś nakręcić, bo nie miał na tyle środków finansowych, i wtedy paradoksalnie mu się udawało. Teraz ma wszystko, a kręci scenariusze zbyt banalne jak na swój talent.
Od premiery Avatara w 2009 roku minęło sporo lat. A ja przez ten cały czas szukałem odpowiedniego miana, które mógłbym nadać temu filmowi. Założyłem sobie, że powinno być ono odpowiednio krytyczne, obiektywne, ale i zjadliwe. Dzisiaj, po tylu latach, na fali hype’u, który wylewa się na mnie hektolitrami, dopiero znalazłem odpowiednie określenie superprodukcji Jamesa Camerona. Niestety nie jest moje, przez co zjada mnie zazdrość i zgrzytam zębami po nocach. Wymyśliła je niezwykle trafnie i inteligentnie Magda Walma z działu Kultura na portalu Gazeta.pl. Avatar jest filmem przyrodniczym, a podobno Istota wody nadal podtrzymuje ten trend eko-zoologiczno-ekshibicjonistyczny, jeśli chodzi o planetę Pandora. I faktycznie, teraz kiedy o tym myślę, uświadamiam sobie, jak wiele czasu ekranowego poświęcono w Avatarze faunie i florze ekosystemu Pandory. Mamy więc ikrany, palulukany, prolemury i najbardziej znaczące dla fabuły toruki. Mamy inicjację głównego bohatera do bycia godnym stania się członkiem społeczności tubylców. Wreszcie możemy delektować się idiotyczną osobowością Parkera Selfridge’a. Są momenty, że dosłownie w głowie się nie mieści, jak taki człowiek może piastować takie stanowisko – chyba jedynie w filmie. Brakuje tylko Krystyny Czubówny, żeby to wszystko widzom opisywała. Jakże celna uwaga, pani Magdo. Dlaczego nie byłem tak błyskotliwy i jej nie wymyśliłem? Teraz tym bardziej sam chcę się przekonać, jak dalece Avatar: Istota wody jest odtwórczym, blockbusterowym filmem przyrodniczym. Już niedługo.
Na koniec, ad vocem sugestiom Jamesa Camerona, kiedy wyjść do toalety podczas seansu. Obawiam się, że ten żart reżysera miał drugie dno…