search
REKLAMA
Zestawienie

Najbardziej ZBĘDNE filmy w DCEU

Jest ich mniej niż w MCU, ale nie dajcie się zwieść. Samo DCEU jest o wiele mniejszym uniwersum niż to Marvelowskie.

Odys Korczyński

2 maja 2024

REKLAMA

Jest ich mniej niż w MCU, ale nie dajcie się zwieść. Samo DCEU jest o wiele mniejszym uniwersum niż to Marvelowskie. I nie sądziłem, że to z całym przekonaniem kiedykolwiek powiem, jako fan komiksów DC i filmów realizowanych pod patronatem tego wydawnictwa, jeszcze przed powstaniem bardziej sformalizowanego DCEU. W porównaniu z MCU to uniwersum nigdy nie miało na siebie pomysłu, nie snuła się w nim fantazja oddziałująca na widza, która mogłaby wciągnąć go jak chociażby opowieść o lepszym świecie Thanosa. DCEU to urywki historii, których już dzisiaj nie sposób poskładać. Jedyną szansą dla tego uniwersum jest zbudowanie go od nowa no i uznanie poniższych produkcji za antyprzykłady dobrego kina superbohaterskiego.

„Wonder Woman 1984”, 2020, reż. Patty Jenkins

To taki film z cyklu „dajmy sobie pograć jakiemuś superbohaterowi, żeby się nie nudził”, natomiast żadnego głębszego sensu w tym odcinku nie ma. Pierwsza Wonder Woman była potrzebna, gdyż opowiadała o wprowadzeniu do gry w DCEU ważnej postaci, czyli Diany Prince. A druga: po co została nakręcona? Żeby wycisnąć z tej postaci jeszcze trochę zysków, ale nic więcej. W ramach uniwersum, jeśli chce się prowadzić jakąś spójną narrację całościową, nie marnuje się czasu na sequele poświęcane jednostkom, o ile te produkcje nie wnoszą czegoś istotnego do głównego wątku. A w sumie teraz zapomniałem, co jest głównym wątkiem DCEU? Darkseid? Czy był on kiedykolwiek wyeksplikowany, jednolicie utrzymany w serii filmów? Po kobietach-superbohaterkach spodziewałbym się odegrania jakiejś ważnej roli w kinie, na podstawie której można by z czasem stwierdzić, że kobiety wywalczyły sobie pełnoprawne role do tej pory zasiedziane przez mężczyzn. W najnowszej Wonder Woman 1984 ze strachem obserwowałem, czy będzie w stanie wygrać jakikolwiek pojedynek – może z drobnymi złodziejami w galerii handlowej, lecz nie w świecie potężnych, komiksowych antagonistów. Poza tym ta jej naiwnie ukazana tęsknota za miłością. Nie tak powinna wyglądać superbohaterka w stworzonym przez mężczyzn świecie przemocy. Przyjrzyjmy się jej konkurentce ze stajni Marvela. Kapitan Marvel także jest kobietą, lecz jak nieporównanie dojrzalszą w swojej walce o równouprawnienie. Nawet sposób pokonywania przeciwników przydaje jej godności w porównaniu z niemrawą, rozmarzoną, głupiutką Wonder Woman. Po co więc kręcić takie filmy? Żeby już do końca odstraszyć i tak niezbyt przychylną superbohaterom kobiecą widownię?

„Blue Beetle”, 2023, reż. Ángel Manuel Soto

Nie przypominam sobie drugiej takiej produkcji, w której musiałbym tak długo czekać na jakikolwiek konkretny element science fiction lub superbohaterski. Takie 3/10, a to ze względu na poprawne efekty specjalne. I co właściwie robi w DCEU film familijny? Doprawdy po 2020 roku to uniwersum zaczęło przypominać śmietnik bez koncepcji. Ogólnie jest tak. Kiedy w końcu akcja się zacznie, można wyliczyć kilka niezłych sekwencji i niezłych efektów specjalnych. To wszystko. Opowieść to klisza pozbawiona kreatywności, a żaden inny kontekst kulturowy nie uratuje jej od miałkości. Niestety, w dzisiejszych czasach scenarzyści, reżyserzy i producenci wydają się myśleć, że dzięki pracy efektów specjalnych uda się wszystko – dobre opowiadanie historii wydaje się obecnie sztuką najczęściej traconą. Blue Beetle smakuje mi więc jak guma do żucia Turbo, którą po latach reaktywowano, tyle że z przerażeniem odkryłem, że ma smak Donalda, Donald zaś zmienił się w słodkie popłuczyny w niczym tego z lat 80. nieprzypominające. Czemu teraz myślę o DCEU? Najgorsze w Blue Beetle są jednak stereotypy. Ukazany tu obraz społeczności łacińskiej nie jest zbyt poważny. Niestety amerykańskie paternalistyczne społeczeństwo medialne myśli za większość Amerykanów i wychodzą z tego takie superbohaterskie potworki.

„Aquaman i Zaginione Królestwo”, 2023, reż. James Wan

Po seansie kolejnej części Aquamana nie mam już wątpliwości, że DCEU co najwyżej ma jeszcze drgawki pośmiertne. Postać Aquamana gdzieś się w rozwoju zatrzymała i już nie pójdzie dalej. Jason Momoa wyraźnie nie chciał tej postaci głębiej zagrać, przez co zaczął przypominać klauna w widowisku pozującym na bardzo dramatyczną historię. Nie rozumiem tego podejścia, że w momentach najbardziej patetycznych Momoa nagle rzuca żartem, od którego dostaje się gęsiej skórki z zażenowania. I tak jest do finału. A na dodatek pojawia się jakiś dziwnie skrojony, ludzki antagonista, z którym Bóg oceanów nie może sobie poradzić, co jest jeszcze bardziej kuriozalne, a o drugim wrogu, tym naukowcu z problemem niedocenienia, nawet nie chce mi się wspominać. Jeden i drugi to marionetki, więc żadni z nich antagoniści. O dziwo, jedynym bohaterem, którego charakter wydaje się spójnie iść do przodu i rozwijać jest, przyznaję, niedoceniony przeze mnie w pierwszym Aquamanie Patrick Wilson w roli Orma. A poza tym film jest nakręcony na zasadzie uzupełniania szablonu. Można go oglądać z zamkniętymi oczami. Żadnych twistów się nie dopatrzymy, a co najwyżej Piratów z Karaibów i podwodnych Gwiezdnych wojen. Po co więc kręcić taki teatrzyk, który jest jedną wielką zrzynką bez pomysłu?

„Liga Sprawiedliwości”, 2017, reż. Joss Whedon

Skoro Zack Snyder wrócił do tematu z lepszym skutkiem, to ta wersja, którą kończył Whedon, okazała się automatycznie zbędna, bo Snyder faktycznie ją poprawił. W porównaniu z wersją filmu Whedona zaprezentował superbohaterów obszerniej, co przydało się zwłaszcza Cyborgowi, którego do tej pory można było nie zauważyć jako członka Ligi, nawet jednego z mniej ważnych. Nie podołał jednak antagonistom. Nie wystarczy ubrać takiego Steppenwolfa w pancerz z mieniącego się na złoto sosnowego igliwia. Trzeba jeszcze nadać mu charakter. Steppenwolf w wersji filmu z 2017 roku zupełnie go nie miał. Był słabym, nieporadnym antagonistą z miernym uzasadnieniem ideowym w poszukiwaniu motherboxów. Teraz jest lepiej, ale miałem nadzieję na bardziej efektywną ewolucję. Poza tym druga wersja Ligi jest przepełniona symbolami mityczno-religijnymi, co stanowi jej intrygującą stronę, chociaż bardzo enigmatycznie podaną. Zgadza się, że gdyby Snyder bardziej otwarcie przedstawił swoje religijne wizje, posądzono by go o kicz. Reasumując, nie wątpię, że Snyder nakręcił film lepszy w porównaniu z wersją z 2017 roku. Cóż to jednak za osiągnięcie, być lepszym od „starej” wersji filmu? Przecież Liga Sprawiedliwości Jossa Whedona była superbohaterskim gniotem na miarę Batmana i Robina, chociaż gdyby tak się głębiej zastanowić nad produkcją Joela Schumachera, to w przeciwieństwie do Ligi… Whedona posiada ona swój kontrowersyjny, pulpowy styl. Wytykam więc przy tej okazji to, że Zack Snyder nakręcił przeróbkę filmu wyłącznie dla siebie, nie myśląc o przyszłości nie tylko uniwersum, ale przede wszystkim gatunku. Część widzów jest już naprawdę zmęczona eksploatacją ciągle tych samych klisz rodzajowych w ramach kina superbohaterskiego. Czas dla DC nagli, by nareszcie wyjść z nudnego mroku legendy Gotham. Nie sądzę jednak, by kolejne zmiany prezesów cokolwiek w tej sytuacji zmieniły.

„Legion samobójców”, 2016, reż. David Ayer

James Gunn wprowadził do historii o Legionie samobójców porządek, a David Ayer nie podołał tematowi. U Davida Ayera działo się tak wiele, że pod koniec filmu miało się wrażenie, że to był teledysk i nic nie wiadomo. Pierwsze 45 minut to prezentacja postaci, co jest bez sensu – to nie encyklopedia superbohaterów. Reszta to jakaś bezsensowna nawalanka ze znikomą ilością treści. Akcja Legionu samobójców toczy się szybko, tak szybko, że bohaterowie ledwo mają czas, aby się nienawidzić, nie mówiąc już o zawiązaniu głębszej, emocjonalnej relacji. Zamiast jednak sprawić, że obraz będzie bardziej ekscytujący, bałagan i rozmycie w montażu spłaszczają go — to tak, jakby przez dwie godziny oglądać pralkę, kiedy odwirowuje pranie. Mało tego, bez Gunnowskiego humoru, a z Ayerowskim zadęciem, film staje się nudnym i toksycznym obrazkiem, fetyszyzującym przemoc. Niestety nie ma ona żadnego namiętnego smaku ani nie pozostaje po niej wrażenie deptania tabu. Legion samobójców jest tak pozbawiony inspiracji, tak nieprzemyślany, że jest nawet gorszy niż Fantastyczna Czwórka.

„Shazam! Gniew bogów”, 2023, reż. David F. Sandberg

Przypomnę tylko, że pierwszy film Shazam! z 2019 r. chwalono za lżejszy ton, niezobowiązującą narrację i hołd dla światopoglądu pokolenia Z, i ogólnie za to, że nie jest obciążony tym patetycznym mrokiem wcześniejszych filmów DC. I w sumie to samo tyczy się kontynuacji, tyle że chodzi właśnie o to, że znów dostaliśmy to samo, a więc po co w ramach uniwersum wypuszczać coś, co nie wniesie żadnej wartościowej informacji do świata? A poza tym: czy Shazam! Gniew Bogów bardziej pasuje do Marvela, a może nawet jest z niego bolesną zrzynką? I może dlatego w ramach DCEU ten nowy Shazam! jest bardzo szczerym, niezobowiązującym kinem rozrywkowym, ale zupełnie nie pasuje do uniwersum DC.

„Black Adam”, 2022, reż. Jaume Collet-Serra

Jestem fanem Dwayne’a Johnsona i zawsze niecierpliwie czekam na filmy z nim, chociaż wiem, że w większości nie będą to dzieła wybitne ani takie, które przejdą do historii kina. Dwayne w nich jest jednak zawsze sobą. Nikogo nie udaje. Bawi się swoimi rolami. Aż przyszedł czas Black Adama. Na samym początku wspominałem, że DCEU nigdy nie przedstawiło jakiegoś spójnego pomysłu na siebie. W przypadku Black Adama widać to bardzo wyraźnie, a sam Dwayne Johnson swoją postacią jeszcze mocniej przyczynił się do powstania tego wrażenia. Jest sztuczny, w ogóle nie stara się nawiązać relacji z odbiorcą, męczy się w superbohaterskiej skórze, a historia, którą opowiada swoimi czynami, przecież ma potencjał. Skąd więc w ogóle pomysł na wprowadzenie do DCEU tak marginalnej postaci jak Black Adam? Decyzja ta wpisuje się w chaos obecny w uniwersum. Niby Adam to taki powiew świeżości – aspołeczny, superpotężny, niezbyt mający ochotę na pomaganie komukolwiek, więc jakby odtrutka na tych wszystkich cukierkowych i płaczących nad cierpieniem ludzi superbohaterów ze stajni DC na czele z Supermanem. W rzeczywistości jednak Black Adam to jedynie bitewna maszyna, której osobowość w filmie gdzieś się rozmyła w efektach specjalnych. Rozmyła się także jego przyszłość. Czy miał dołączyć do Ligi Sprawiedliwości? Spotkanie z Kal-Elem to sugeruje, lecz opowieść jak to zwykle w DCEU została urwana. A tak w ogóle: czy Lidze potrzebna jest taka postać? Porównując opowieść o Black Adamie do nowej wersji Ligi, ale również Człowieka ze stali, nie widać sensu jej powstania w formie tak słabego, przewidywalnego filmu.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/