BLUE BEETLE. Superbohaterskie burrito bez pikanterii [RECENZJA]
Najnowsza produkcja nowego DCU nie wejdzie szturmem do kin. Tego możemy być pewni. Nie ma odpowiedniej kampanii marketingowej, wchodzi na ekrany w atmosferze anonimowości, bo postać Blue Beetle’a jest znana raczej tym najbardziej zagorzałym fanom komiksów DC. Jak zatem wypada sam film? Może nie ma w nim nic odkrywczego, fabularnie jest to bardzo klasyczny origin story, który trąci klimatem z innej epoki filmów superbohaterskich. Cóż, schemat goni tu za schematem, a główny bohater to mocno nijaki everyman. Do tego druga część filmu cierpi i krwawi na poziomie scenariusza. Niemniej… bawiłem się momentami naprawdę przednio. To taki lepszy Shazam 2 połączony ze Spider-Manem, co jest naprawdę dziwne, bo jednak sprawdza się na poziomie czystej zabawy. Film Angela Manuela Soto ma w sobie klimat wymiksowanych pierwszych Transformersów, Herkulesa z Kevinem Sorbo, Iron Mana i Szybkich i wściekłych. Duchem najbliżej mu przy tym do Batmanów Schumachera, bo głupotek, ukłonów do meksykańskiej kampowości jest tu naprawdę sporo. Od każdego z tych filmów jest o wiele gorszy na wielu poziomach, a wygrywa z nimi szczerością. Jest tu bowiem masa fajnych postaci drugoplanowych, spora dawka humoru, frajdy i zwykłej, czystej rozrywki. No i twórcy lepiej rozumieją motyw rodziny niż cała seria Szybkich i wściekłych razem wzięta.
Frajda i świeżość wewnątrz schematu – to kluczowe słowa w odbiorze Blue Beetle, a przynajmniej pierwszej części filmu. Nie czuć tutaj obciążenia stawką wielkich multiwersów, ratowania całej planety czy galaktyki. To bardzo przyziemna historia i na tej płaszczyźnie wygrywa najwięcej. Im bliżej rodziny, meksykańskiego zaplecza kulturowego, ich podstawowych i prawdziwych namiętności i wartości, tym lepiej. Tutaj kipi szczerością i świeżością, są pokłady dobrego humoru i czystej zabawy. Dostajemy sporo kolorytu, także na poziomie wizualiów. Jednak gdy tylko odfruwamy w jakieś dalekie, korporacyjno-technologiczne rejony, to wtedy umyka esencja produkcji Soto. W finale wyłażą wszystkie grzechy Blue Beetle – jest to za bardzo rozbuchana, naprawdę naiwna produkcja, która momentami trąci straszną fabularną mielizną. Jej kłopotem jest to, że próbuje ciągnąć zbyt wiele srok za jeden ogon – daje mnóstwo wątków i bohaterów, a w gruncie rzeczy interesuje nas kolejna scena z pełnego żaru i uczuć domowego ogniska rodziny Reyesów. Brylują tu babcia Nana i wujek Rudy. Zwłaszcza wcielająca się seniorkę rodu Reyes Adriana Barraza jest klejem cudownie spajającym całość. To pełne humoru i polotu postacie, którym wybacza się nawet najbardziej żenujące momenty, bo uderzają prosto w serducho. Dlatego szkoda mi tego finału, który udaje typowego Marvelka, za bardzo chce nim być, jakby nie rozumiał, że nie tędy drogą, że to już było i nikt tego nie chce. Ten film, mimo szczerych intencji, pokazuje dobitnie, że kino superbohaterskie w takim wydaniu już przeminęło i oczekuje przewartościowania. Skala makro w tym burrito jest bez smaku, odnajdujemy je w małych rodzinnych cząsteczkach skali mikro.
Problem Blue Beetle tkwi nie tylko na poziomie generyczności drugiej części filmu, ale również w głównej postaci – Jaime Reyes z założenia ma być everymanem, trochę takim Shazamem, którego wybiera skarabeusz (bardzo leniwy arc tej międzyplanetarnej istoty/broni), jednak brakuje mu szczypty charyzmy. Zawiódł tu casting albo pomysł na niego. To zwyczajnie kiepsko napisana postać. Jego pierworodną i podstawową motywacją jest jego uboga rodzina, która na zasadzie kontrapunktu zderzana jest z tą Kordów, czyli milionerów trzęsących Palmera City. Finalnie ginie trochę w sekwencji finałowych wybuchów, bo sam w sobie bohater, oprócz poczciwości nie ma innych rysów charakterologicznych. Stoi to w opozycji ze wspomnianym, bardzo charakterystycznym obrazem rodziny Reyesów – babcia ma niejako dwa oblicza i ukryte demony z przeszłości, wujek to typowy teoretyk spiskowy zakochany w swoim samochodzie, który okazuje się dobrym facetem, rodzice są z krwi i kości, a siostra to ironistka z wielkim sercem. A Jaime? Jest poczciwy. Tyle. Nie kupiła mnie też wyświechtana postać antagonistki – Susan Sarandon jest wizytówką filmu, jego najbardziej rozpoznawalną postacią, a pozostaje chodzącą kliszą z wątpliwą motywacją. Trochę lepiej w tej mierze wypada Carapax, bo jest w nim zalążek głębi, znów wyświechtanej, jednak jakiejś. Victoria Kord to po prostu korporacyjna esencja kapitalistycznej, obrażonej żmii i nic więcej. Do takiego High Evolutionary nie ma podjazdu.
Dawno nie widziałem tak nierównego filmu jak Blue Beetle, który jednocześnie rozbawił mnie tyle razy, dostarczył sporo zabawy. Dobrze się to ogląda, bo w czasach superbohaterskiego przesytu dostajemy tu sporo kulturowej świeżości, rodzinnej czułości i zrozumienia, której zazdrościć może Dom Toretto. Niemniej, mimo pozytywnego odbioru na poziomie eskapistycznego doznania, trudno nie dostrzec ogromnych słabości drugiej części i braku ciekawego pomysłu na fabułę. Sam finał ratują tylko sceny, w których Soto bawi się postaciami drugiego planu i daje im poszaleć, rozbawić widza. Tam, gdzie jednak ma być poważnie, jest banalnie, miałko i generycznie. Dlatego z chęcią, podobnie jak w przypadku Ms. Marvel, chętnie obejrzałbym serial o codziennym życiu rodziny Reyesów.