search
REKLAMA
Recenzje

AQUAMAN I ZAGINIONE KRÓLESTWO. Smutny pogrzeb DCEU [RECENZJA]

Drugi „Aquaman” to ostatnia produkcja dogorywającego DCEU i smutny pogrzeb uniwersum, które teoretycznie powinno było być samograjem.

Marcin Kończewski

22 grudnia 2023

REKLAMA

Pierwszy akt, mimo kilku wyraźnych sygnałów w prowadzeniu narracji i w dialogach, nie zwiastował katastrofy, która dzieje się później. Oj, jak bardzo się myliłem! Początkowo wydawało mi się, że nie jest to ani lepszy, ani gorszy film od pierwszej części. Finalnie dostałem produkt filmopodobny. Coś na kształt zaległego, wiszącego zlecenia w korporacji, które ktoś odbębnił na chybcika i z ulgą oddał zleceniodawcy.

Ostatnia produkcja dogorywającego DCEU to smutny pogrzeb uniwersum, które teoretycznie powinno było być samograjem. Tak jednak się nie stało. I nie tłumaczą tego wieczne zawirowania wokół zmian koncepcji, przejmowania projektów, wycofywania reżyserów i paskudnego zarządzania Safrana. Wadą tego świata było już samo jego założenie – próba skopiowania mechanizmów działania MCU w jego najświetniejszym momencie. To kopiowanie było jednak robione na skróty – bez porządnych originów, wprowadzenia figur na szachownicę. Zdarzały się i dobre rzeczy, jak pierwszy film o Arthurze Currym. Po tamtym seansie uważałem, że dawno nie widziałem tak sztampowego, kiepskiego pod względem fabularnym filmu, na którym… bym tak solidnie się wybawił. Film Jamesa Wana imponował mi światotwórczo, rozmachem ukazania Atlantydy. Może i wyszedłem mocno przebodźcowany liczbą kolorków, efektów, mrugających światełek, jednak pozytywne wrażenie i zwykła frajda były niezaprzeczalne. Dlatego podwójnie jest przykro z tego powodu, że symbolem tego kiepsko rozpisanego uniwersum stanie się właśnie drugi Aquaman. Ostatnia scena jest w tym momencie wręcz żałosnym pożegnaniem Momoy z rolą, bo widać tu jego mękę, przez co świadomy kicz Wana nie sprawdza się tak dobrze, jak wcześniej.

Zabawne, bo to właśnie charyzmatyczny aktor był jedną z najbardziej rozpoznawalnych, ciekawych i charakterystycznych postaci tego świata. Tutaj jego potencjał został widowiskowo spartaczony poprzez widoczne zniechęcenie, granie na zaciągniętym hamulcu (pogłoski dotyczące cyrków dziejących się na planie najwyraźniej miały w sobie coś z prawdy) i przede wszystkim kompletny brak pomysłu na poprowadzenie jego bohatera. Jeżeli scenarzyści i osoby decyzyjne należą do osób wierzących, to naprawdę będą miały się z czego spowiadać. Aquaman bywa… irytujący, a w momentach, które powinny być dramaturgiczne, wręcz tragiczny. O zerowej chemii z Amber Heard nawet nie będę wspominał. Arthur Curry z jednej strony przypomina trochę tego wujka na weselu, który kiedyś może był zabawny, a nawet fajny. Jednak to było dawno, po drodze życie go przydusiło do ziemi, a pociąg do stacji BYCIE NA CZASIE dawno odjechał, z drugiej wieczne dziecko, tylko tego najgorszego sortu – pewnego siebie szkolnego celebryty, który naśmiewał się z innych. Paskudny miks. Jednak to nie jest tak, że na ekranie Momoa cały czas jest kiepski. Ma momenty, a najlepszy jest wtedy, kiedy rezonuje z naprawdę dobrym Patrickiem Wilsonem w roli Orma. To zresztą jedyny bohater, który przebywa tu jakąś drogę rozwoju postaci. Ich chemia jest wyczuwalna, ale na poziomie skryptu i tak… zaprzepaszczona. Muszę jednak przyznać, że kilka razy, zwłaszcza na początku, uśmiechnąłem się, gdy ta dwójka zderzała się ze sobą. Później gdzieś to zginęło, stało się wątkiem pobocznym, albo przynajmniej jednym z wielu.

Najwięcej żalu mam jednak do szkieletu fabularnego filmu, który w tej mierze bardziej przypomina szalenie odtwórczy, absolutnie nudny na poziomie budowania napięcia plan wydarzeń. Działania bohaterów nie mają sensu, logiki. No i mamy tu chyba najgorsze czarne charaktery w DCEU.  Tak, liczba mnoga jest tu uzasadniona, bo tak naprawdę trudno powiedzieć, kto (i po co) jest tu złolem. Manta jest kpiną, bo niby jest w pełnym trybie Simby, a z drugiej jednak chłop opętany. Wszystko, co się z nim dzieje, jest pretekstowe, kuriozalne. Wspomnę tylko postępowanie wobec postaci naukowca, które urąga inteligencji widza. Drugiego złoczyńcę szkoda w ogóle omawiać, bo – jak by to rzec – jego historia jest dosyć… krótka. A przypominam, że najlepsze produkcje ze świata Batmana i Supermana były tak dobre, jak mocny i przekonujący był złoczyńca. Papierowi, fatalnie napisani bohaterowie to pierwszy z grzechów skryptu. Drugim grzechem jest absolutna przewidywalność historii. Zrobiłem sobie mały eksperyment, na podstawie zapowiedzi próbowałem odgadnąć fabułę i w dużej mierze mi się to udało. Nie ma tu absolutnie żadnych zaskoczeń, oprócz tych wynikających z braku konsekwencji scenariusza. W pewnym momencie oświeciło mnie również coś, czego nie spodziewałem się już zobaczyć w kinie blockbusterowym – ten film mógłby totalnie się obejść bez postaci kobiecych. To, w jaki sposób są tutaj one potraktowane, to trochę… skandal. Całość momentami wypada jak nieudany, bo niezamierzony pastisz albo nieświadomie przeniesiony na fabularną narrację skecz w stylu tego gagu z 1670, kiedy to najsłynniejszy Jan Paweł w historii Polski mierzy sobie z kolegami szlachcicami pewne frędzle. Bardzo, bardzo słabo.

Spora bura należy się twórcom efektów, operatorom. Strona wizualna mocno zawodzi. Aquaman i Zaginione Królestwo jest monotonny, szary i  bury. Zwłaszcza w zestawieniu z pierwszą częścią – w której może wszystkiego było w finale za dużo, ale było intrygująco i kolorowo – wypada po prostu nędznie. Najsłabsze są sekwencje walk, w których absolutnie nic nie mogłem zobaczyć. Wszystko wyglądało, jakby wpadło w jakiś podmorski wir. Zadziwiła mnie też całkowicie niedopasowana muzyka, która nijak nie zazębia się z tym, co jest pokazywane na ekranie. Trochę to wygląda tak, jakby puszczano losowe, łatwo wpadające do ucha klasyki muzyki pop, a reszta miała jakoś płynąć. Nie płynęło. Tonęło.

Chciałoby się rzec: DCEU nie żyje, niech żyje nowe uniwersum Jamesa Gunna! Tylko że ja nie jestem do końca pewien, czy w dobie kryzysu kina superbohaterskiego (i blockbusterów?) jest szansa, aby zainteresować na nowo widzów trykociarzami. Bo najprawdopodobniej na stypę po zapoczątkowanej przez Zacka Snydera franczyzie nie przyjdzie nikt, mało kogo ona już realnie obchodzi i wszyscy jesteśmy zmęczeni bylejakością i traktowaniem widzów jak idiotów. I nie tłumaczy tego chaos na planie, zawirowania produkcyjne. Ktoś się pod tym podpisał, zostanie to w jego CV.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA