LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA. Zmarnowana EWANGELIA wg Supermana
Mit Zacka Snydera jako filmowego cudotwórcy, który byłby w stanie przywrócić do życia starą Ligę Sprawiedliwości i dać uniwersum DC nowoczesne życie, upadł. Właśnie teraz za sprawą premiery czterogodzinnego, doprowadzającego do bólu uszu widowiska, będącego tak naprawdę rozliczeniem się Snydera z Warner Bros. Mam nadzieję, że nikt z widzów nie będzie tak naiwny, by stwierdzić, że Snyder zrobił to dla fanów. Gdyby tak było, potraktowałby ich z należnym szacunkiem, a nie wykorzystywał fakt miłości do DC, żeby wepchnąć im ten sam produkt, tyle że w ładniejszym opakowaniu. Wyraźnie zabrakło kogoś racjonalnego w ekipie – np. w postaci trzymającego kasę producenta – kto powstrzymałby irracjonalne artystycznie zapędy odczuwającego skrzywdzoną dumę reżysera. To niespełnienie twórcze i usilna chęć jego zaspokojenia przebijają przez Ligę Sprawiedliwości jak znak wodny na fotografiach do kupienia w banku zdjęć.
Zacznijmy od tego, że to notoryczne akcentowanie w ramach promocji Ligi… nazwiska reżysera, a potem użycie go nawet w tytule produkcji zakrawa na jakąś obrzydliwą bufonadę. Liga Sprawiedliwości powinna nią pozostać, co najwyżej można było dodać dopisek „deluxe”, „wersja poprawiona”, „wersja 2.0” itp. A tak już na samym początku wystawiono fanom uniwersum środkowy palec, sugerując, że ta piaskownica należy do Snydera i nikt bez jego pozwolenia nie będzie się w niej bawił. Mało tego, Snyder doskonale wiedział, że tak napompowany balon oczekiwań da mu skuteczną osłonę przed krytyką. Fani zmitologizowali nowa wersję Ligi Sprawiedliwości tak dalece, że można było spodziewać się, że nawet po seansie nie zauważą błędów czy stylistycznych niewprawności, bo tak naprawdę oglądali produkcję przez filtr swoich oczekiwań. Gdyby teraz przyznali, że film do nich nie doskoczył, w jakimś sensie zaprzeczyliby swoim najintymniejszym pragnieniom, sprawili sobie psychiczny ból. Takie zachowanie bardzo trudno kontrolować, bo w dużej mierze dzieje się podświadomie, fabrykując ogląd rzeczywistości, by pasował do stanu emocji. Też tak nieraz robię, a uwierzcie, dotrzeć do krytycznej autorefleksji na temat własnego postępowania tej natury jest bardzo trudno. Piszę z własnego doświadczenia. Dlatego Snyder tak naciskał, żeby jego wersję Ligi bardziej czuć niż rozumieć. Inaczej wyszłaby na jaw ta jego egotyczna mistyfikacja. Zluzowałby trochę, bo nawet nie był autorem scenariusza. Napisał go do obydwu wersji filmu Chris Terrio, co zwiastunem zbytniej jakości niestety nie jest. Terrio popełnił również coś takiego jak współtworzenie z J.J. Abramsem scenariusza do Gwiezdnych wojen: Skywalker. Odrodzenie. Wiemy, jak to się skończyło dla całej sagi.
Podobne wpisy
Kolejnym problemem jest długość. Nie wszystko, co duże, długie i co widać z daleka, przez owe cechy nabiera wartości. Rozumiem, że Snyder chciał należycie zaprezentować postaci członków Ligi Sprawiedliwości, co mu się zresztą w porównaniu z Jossem Whedonem o wiele lepiej udało, jednak tak usilne przeciąganie niektórych scen nie wygląda naturalnie. Czemu ma służyć tyle pantomimicznego myślicielstwa w wykonaniu królowej Hippolity (Connie Nielsen), co jakiś czas okraszane patetycznym zdaniem w stylu: zło nie śpi, czeka, slow motion w pokazywaniu szarży rugbisty Victora Stone’a (Ray Fisher), zanim jeszcze stał się Cyborgiem, slow motion w czasie ratowania pięknej dziewczyny przez Flasha (Ezra Miller), zakrawające na tandetny melodramat z parówką w tle, slow motion w czasie prezentacji ukrywania motherboxów przez Amazonki, slow motion obecne nawet w wodzie, gdy Steppenwolf chce odebrać jeden z sześcianów Atlantom? Dobrym przykładem teatralności walk jest scena, gdy Steppenwolf atakuje swoim elektrotoporem Merę (Amber Heard), lecz jego cios zatrzymuje Aquaman (Jason Momoa). Superbohaterowie mają jeszcze na tyle dużo czasu, żeby spojrzeć na siebie, na przeciwnika, posłuchać dudniącej muzyki i dopiero wtedy znów zaczyna się coś dziać. Takie zabiegi są powtarzane notorycznie. Slow motion tu i tam, stosowane bez umiaru, jakby reżyser za jego pomocą próbował desperacko zapełnić treściowe luki. Generalnie wychodzi na to, że Snyderowska Liga Sprawiedliwości wcale nie musiałaby być taka długa. Skonkretyzowanie wielu scen i usunięcie nic niewnoszących długich ujęć i tak zapewniłoby filmowi znacznie dłuższy czas trwania niż wersja z 2017 roku, jednak nie byłyby to cztery godziny, a powiedzmy bezpieczne trzy. Główny wątek historii nie zapewnia materiału na tak długą projekcję, jeśli chce się zharmonizować treść z wystawienniczą formą.
Zastanawiam się, z czego to wynika. Po pierwsze Snyder nie miał dystansu do swojego dzieła. Działał emotywnie, chcąc udowodnić, że potrafi być artystą. Dużo lepiej wyszedłby na tym, gdyby udowodnił, że jest dobrym rzemieślnikiem. Tworzenie mitów o zmartwychwstaniu dualistycznego mesjasza w postaci Supermana i idących za nim wszystkich superbohaterskich świętych niestety trąci banałem. Zaznaczam, samo w sobie jest może i niezłym pomysłem, lecz kino superbohaterskie potrzebuje dzisiaj wejścia na inny poziom ekspresji. Marvel to zrozumiał, kontrolując w swoich ostatnich filmach patos na dość zadowalającym jak na amerykańskie kino poziomie. DC wciąż trwa w dawnych czasach. Snyder jest tu obrońcą konserwatywnego podejścia do sposobu opowiadania historii superbohaterów, którzy nie mogą obyć się bez Wagnerowskiej muzyki oraz wygłaszania do kamery wzniosłych mów, zupełnie niespełniających funkcji dialogicznej z widzem.