PŁACZESZ, NARZEKASZ… I OGLĄDASZ. O (nie)chcianych na ekranie
Zmieńmy trochę środowisko filmowe. Gdy w 2012 roku George Lucas sprzedał Lucasfilm Disneyowi, na całym świecie rozgorzała dyskusja odnośnie do sensu powstania nowej trylogii gwiezdnych przygód. Przeciwni byli zarówno najstarsi fani, wychowani na filmach z lat 1977–1983, jak również młodsi widzowie, którzy losy Jedi poznali dopiero pod koniec ubiegłego wieku. Wniosek był oczywisty – nikt nie chce nowych Gwiezdnych wojen i szeroko spekulowano, że nakręcenie kontynuacji będzie klęską. Sceptycznie podchodzono zarówno do nowych postaci, jak również reaktywowania dawnych i powrotu na plan np. Harrisona Forda. Powszechnie uważano, że „to już nie będzie to”. Pomimo rozległych głosów krytyki premiera Przebudzenia mocy to jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych roku 2015. Tłumy zapełniające sale kinowe, co nie miara sieciowych polemik, jak również tradycyjne już zaopatrzenie w gwiezdne gadżety.
Tak wielu osobom nie podobała się Disneyowska idea, uważały, że zniszczono piękną tradycję Gwiezdnych wojen, ale jeżeli spojrzymy na zainteresowanie powstałe wokół filmu J. J. Abramsa, to chyba decyzja o powrocie do owego klasyka sci-fi wydaje się zrozumiała. Przebudzenie mocy na pewno nie było nad wyraz chwalone, raczej uznano film za bezpieczny, tj. twórcy postawili na sprawdzone już schematy, wobec tego należałoby się spodziewać, że kolejne części nie będą już budzić takiego zainteresowania. Nic z tych rzeczy. Na największym polskim portalu filmowym o kilka tysięcy osób więcej zadeklarowało chęć obejrzenia Ostatniego Jedi (2017), niż obejrzało jego poprzednika. Możemy z sentymentem wracać do „starych” części i je gloryfikować w opozycji do współczesnych epizodów, ale nie zmieni to faktu, że nowe odsłony przygód Jedi na swojej wartości nie utraciły. Bez względu na to, jaki okaże się Ostatni Jedi, to możemy być pewni, że w 2019 roku jednym z najbardziej kasowych filmów będzie niemający jeszcze tytułu epizod IX. Ci, którzy kochają Gwiezdne wojny, nie pominą żadnej części. A takich osób nie brakuje.
Podobne wpisy
Lucas stał się prekursorem Kina Nowej Przygody, a drugim twórcą, który również odegrał niebagatelną rolę w rozwoju tego nurtu, był Steven Spielberg ze swoimi trzema dziełami o Indianie Jonesie (nieco wcześniej równie wpływowe były Bliskie spotkania trzeciego stopnia – 1977). Dzisiaj trudno mówić o wielkości Amerykanina, a poruszający niegdyś patos obecnie jest powodem do szyderstwa. Autor E.T. (1982) jednak wciąż kręci, niemalże regularnie doczekuje się nominacji do nagród Akademii, a jego nazwisko nie przestaje być chwytem marketingowym. Widownia jest liczna, pomimo że samego twórcę uważa się już za relikt przeszłości. Co gorsza, Spielberg nie zapomina o swoich dawnych pomysłach, które przyniosły mu sukcesy, i korzysta z nich współcześnie. O ile pierwsze trzy części Indiany Jonesa wciąż ogląda się wyśmienicie, o tyle zrozumiałe są chłodne opinie dotyczące czwartej odsłony przygód sławnego archeologa.
Powroty Harrisona Forda oraz Spielberga okazały się niewypałami, a na przejrzystość scen kręconych w studiu patrzyło się z politowaniem. Zainteresowanie wokół Królestwa kryształowej czaszki (2008) było ogromne. Nie mniejsze jednak okazało się rozczarowanie, ale Spielbergowi nie przeszkodziło to utrzymać chęć dalszej współpracy z Fordem jako Jonesem. Na 2020 rok zaplanowana jest piąta część i można sobie zadać pytanie – w jakim celu? Przecież wszyscy wiedzą, że ani Ford, ani Spielberg nie są już w stanie nawet nawiązać do poziomu klasyku lat 80. A jednak mam wrażenie, że amerykański reżyser sprytnie odczekał blisko dekadę (a z perspektywy 2020 roku ponad) i powróci z Indianą, gdy emocje po nieudanym Królestwie kryształowej czaszki się ostudzą, a publika znowu poczuje chęć ponownego spotkania się z pamiętnym bohaterem. Finansowo na tym Spielberg z pewnością nie ucierpi.
Teraz słówko nie o filmach, lecz konkretnych reżyserach. Są widzowie, którzy wiedzą, że dany twórca od lat nie nakręcił dobrego filmu, ale i tak udają się do kina, aby obejrzeć najnowszy. W efekcie pisanie, iż ktoś już powinien zakończyć zabawę z kamerą, mija się z celem. Skoro wciąż śledzimy jego poczynania i nie pomijamy kolejnych utworów, to dlaczego nagle miałby przestać to robić?
Zacznijmy od Ridleya Scotta. Co prawda Marsjanin relatywnie się przyjął (mnie osobiście podobał się mniej niż większości) i nie należy go uznawać za poważne potknięcie w karierze Brytyjczyka. Gorzej, jeżeli popatrzymy na Scotta w nieco szerszej perspektywie. Wówczas okazuje się, że film z Mattem Damonem był wyjątkiem przy regule kręcenia zawstydzająco słabych dzieł. W obecnej dekadzie Scott nie wykazuje się dobrą formą i zdążył nas uraczyć Robinem Hoodem (2010), Adwokatem (2013) oraz Exodusem: Bogowie i królowie (2014). W międzyczasie pojawił się również Prometeusz (2012), który bronił się mniej więcej do połowy projekcji. W efekcie hasło „Ridley Scott” przestało elektryzować i słynny brytyjski artysta samowolnie niszczy piękną historię. Być może kilka lat temu należało już zaprzestać reżyserii i pozwolić sobie na odejście w momencie chwały, ale… Jeżeli widzowie wciąż z wypiekami na twarzy oczekują następnych dzieł, to dlaczego miałby to uczynić?
Od kilku lat pojawiają się głosy, że nastąpił koniec Scotta, że „temu panu już dziękujemy”, a jednak wystarczyło, aby świat obiegła wieść o projekcie nowego Obcego i nagle rzesza osób uległa niemałemu podjaraniu. Jakby w niepamięć poszła beznadziejna dyspozycja Scotta i jego ostatnie niepowodzenia. Czy mając już swój najlepszy czas za sobą, byłby w stanie nakręcić co najmniej dobrego Obcego? Pewnie nie, ale nazwisko reżysera oraz temat filmu, czyli kolejna opowieść o kultowym pasażerze Nostromo, wystarczą, aby w podświadomości widza zapaliła się lampka i powstała myśl, że to może się udać. Scott nie uczy się na własnych błędach i najpóźniej od 2010 roku wciąż je powiela, nieudolnie stając za kamerą. Jego widzowie również je popełniają i idą do kina z nadzieją na fajną, dwugodzinną przygodę. My jesteśmy rozczarowani, a Scott dalej kręci.
Muszę się przyznać, że ostatnio sam dałem się złapać i nie wiadomo dlaczego – odpaliłem Inferno (2016). Ron Howard już dwukrotnie udowodnił, że nie potrafi przenosić książek Dana Browna na ekran, a ja (naiwny) obejrzałem jego najnowszy film. W rezultacie amerykański reżyser pokazał po raz trzeci, że kręcenie dzieł o przygodach Roberta Langdona mija się z celem. Przynajmniej w jego przypadku, ponieważ nie zaprzeczam, iż inny reżyser skuteczniej oparłby się na literackim pierwowzorze. Po Inferno zadałem sobie pytanie, dlaczego ten film powstał. Przecież już Kod da Vinci (2006) był niespotykanie słaby, zaś Anioły i demony (2009) poza udaną muzyką i rolą McGregora nie zaoferowały nic więcej. A jednak trzecia część powstała i znowu te same rażące błędy – traktowanie widza jak idioty, postaci kobiece, które są tylko ładnym dodatkiem u boku starającego się, ale nieradzącego sobie ze źle napisanym scenariuszem Toma Hanksa oraz brak pomysłu na stworzenie tajemniczej, mrocznej atmosfery, przy której chcielibyśmy rozwiązywać napotykane łamigłówki. Finansowo film przesadnie korzystnie na premierze nie wyszedł, ale swoje z niemałą nawiązką zarobił, a poza tym tysiące osób dało znać, że wciąż ma ochotę pozwiedzać muzealne zakątki.
Inferno to jednak przeraźliwie słaba produkcja. Oczywiście, można się doszukiwać pozytywnych opinii, ale trzeba jasno oznajmić, że najnowszy film Howarda to totalna klapa. A jednak obawiam się, że pomysł realizacji Zaginionego symbolu, który pierwotnie miał powstać zamiast Inferno, powróci i możemy się szykować na zapowiedzi i mrożące krew w żyłach materiały promocyjne. Wszak trudno mi sobie wyobrazić, aby pomimo trzech zupełnie nieudanych części amerykańskie środowisko filmowe zaniechało korzystaniu pełnymi garściami z Browna i kręceniu (tak niezajmujących) perypetii jego znawcy symboli. Tym bardziej że publiczność na salach kinowych dopisuje.