ZAGINIONY SYMBOL – SEZON 1. Niezwykle udana ekranizacja książki Dana Browna
Nie jest to dzieło idealne i pozbawione wad, jednak w ogólnym rozrachunku ogląda się je całkiem przyjemnie. W moim przekonaniu to świetnie zrobiony prequel. Uwielbiam powieści Dana Browna, który stoi za książkowym pierwowzorem. Nie jestem jednak wielką fanką filmów. Czegoś mi w nich brakuje, mimo milionowego budżetu, pierwszoligowych aktorów itd. Serial jest zrobiony na dużo mniejszą skalę, dzięki czemu daje więcej miejsca na rozwój bohaterów i samej historii. A 10 odcinków to naprawdę dużo czasu, aby ich polubić, zobaczyć, jak się zmieniają i – co ważniejsze – jak twórcy zmienili oryginalny tekst w dość nietypowy sposób.
Co jednak nie zagrało? Wątek romantyczny to chyba najgorsza rzecz, jaka przydarzyła się każdej książce sygnowanej nazwiskiem Dana Browna. Cieszyłam się, że te elementy poniekąd zostały wyrzucone z kolejnych ekranizacji. Nie przeczę, że na profesora Langdona połasiłoby się kilka uczelnianych sapiofilek, jednak miłosne uniesienia wciśnięte na siłę na sam koniec książek zawsze wywoływały we mnie nieco cringe’owe odczucia. Tutaj twórcy idą o krok dalej i mamy na pierwszym planie bolączki związane z uczuciem łączącym głównego bohatera i Katherine Solomon, czyli córkę Petera Solomona, mentora Roberta. Jednak ta dwójka niezwykle inteligentnych osób zachowuje się, jakby była w przedszkolu. Wątek ten autentycznie nic nie wnosi do serialu, a o Katherine już nie słyszymy nigdy więcej, choć przecież to właśnie jej – według twórców serialu – miał się Langdon oświadczyć. Uważam, że było to całkowicie niepotrzebne.
Akcja książki Zaginiony symbol ma miejsce po wydarzeniach z Kodu da Vinci. Robert Langdon jest znanym profesorem, pisze książki o symbolach i przy okazji udało mu się odkryć tożsamość potomkini Jezusa Chrystusa i Marii Magdaleny. Twórcy serialu jednak postanowili zrobić coś niezwykłego i stworzyli wspomniany prequel, przez co poznajemy naszego bohatera jako osobę, która dopiero zaczyna swoją karierę i odkrywa swoją pasję do tego typu przygód. W innych ekranizacjach jest on nie do zagięcia, jeśli chodzi o symbole, znaki itd., tutaj dopiero staje się świadomy swoich możliwości, gdy chodzi o poszukiwanie starożytnych artefaktów. Ale i tak radzi sobie całkiem nieźle, choć w tym przypadku będzie korzystał z pomocy osób trzecich. Wcale nie jestem zła, że wprowadzono takie zmiany. Z kolei finał daje furtkę postaciom do odkrywania kolejnych zagadek, niekoniecznie związanych z książkami Dana Browna. I autentycznie chciałabym zobaczyć, jak Robert Langdon przeistacza się w profesora i poszukiwacza przygód à la Indiana Jones. Pomysł, by Zaginiony symbol uczynić prequelem, jest trafiony w punkt.
Aktorsko jest naprawdę przyzwoicie, choć jak wspominałam w mojej recenzji pierwszego odcinka, Ashley Zukerman ma dużo więcej do zaoferowania widzowi aniżeli poprawny Tom Hanks, z całym szacunkiem do tego drugiego. Ponieważ jego Langdon znajduje się dopiero na początku swojej drogi, jest momentami zagubiony, niepewny swojej wiedzy oraz umiejętności, ale gdy trzeba, potrafi być najmądrzejszym człowiekiem w pokoju. Do tego jego interakcje z mentorem, w którego wciela się znakomity Eddie Izzard, to komizm w czystej postaci, gdzie dwóch wybitnych uczonych robi sobie śmieszki z Isaaca Newtona. Ta wersja Langdona jest młodsza, dużo bardziej ciekawa świata i świadoma swoich ułomności. Podoba mi się to podejście, gdyż jest czymś odmiennym od tego, co widzieliśmy na dużym ekranie i przeczytaliśmy w książkach. Mam wrażenie, że serial sprawia, iż bohaterowie są trochę bardziej ludzcy i zbliżeni do tego, jacy mogliby być w rzeczywistości. Dan Brown przyzwyczaił nas do tego, że jego bohater jest praktycznie nieomylny (poza jedną wpadką w Inferno). Tutaj błądzi, myli się, a czasami nie zna odpowiedzi na banalne z pozoru pytania w formie zagadek.
Podobnie jak we wszystkich książkach Dana Browna, mamy tutaj do czynienia z: tajnymi stowarzyszeniami (tym razem masoni znów dają o sobie znać), starożytną tajemnicą, przerażającym i dziwacznym złoczyńcą, masą naukowego „bełkotu”, niecodziennymi symbolami z przeszłości, jeszcze dziwaczniejszą nauką wyznawaną przez córkę Petera Solomona i tykającym zegarem, który przypomina głównym bohaterom o tym, że czas im się kończy. W przeciwieństwie do książki mają oni więcej czasu niż 24 godziny, jednak bez klasycznego biegania od punktu A do punktu B się nie obejdzie. I nie jest to wcale wada, gdyż na tym polega urok ekranizacji przygód profesora Roberta Langdona.
Wszyscy fani teorii spiskowych, symboli oraz starożytnych artefaktów będą zachwyceni serialową odsłoną przygód Langdona. Dzieje się dużo, jest dużo nawiązań do historii sztuki, matematyki, masonów itd., bohaterów bardzo szybko można polubić, ich przygody zaś są na tyle wciągające, że chętnie zobaczę kontynuację. Co prawda skróciłabym całość o kilka odcinków, które zostały niepotrzebnie rozwleczone do liczby aż 10, ale pamiętam jeszcze czasy, gdy 20 odcinków jednego sezonu było niejako standardem. Cały serial to jednak udane podejście do megapopularnej kiedyś franczyzy, o której powoli zapominamy ze względu na coraz gorszy materiał książkowy. Dlatego jestem niezwykle ciekawa, czy otrzymamy garść nowych przygód przyszłego profesora wraz z sezonem drugim – zgodnie z plotkami ma podobno skupić się na najnowszej książce zatytułowanej Początek, której akcja rozgrywa się w Hiszpanii.