Dan Brown na ekranie, czyli podsumowanie serii o Langdonie
Są takie serie filmowe, które w swych elementach składowych zdołały zachować jednolitą jakość. Jedną z nich jest niewątpliwie seria opowiadająca o przygodach Roberta Langdona. Jej najnowsza odsłona, pt. Inferno, weszła niedawno do naszych kin. Charakterystyczna jednostajność kolejnych części związana jest z dwoma faktami: każdy z filmów nakręcony został na podstawie książek tego samego autora, Dana Browna, a wyreżyserowany przez tego samego twórcę, Rona Howarda. Ale jaką dokładnie jakość mam w tym wypadku na myśli?
I… o co właściwie chodzi?
Kod da Vinci, Anioły i Demony oraz Inferno. Trzy filmy, które nakręcone zostały w latach 2006, 2009 i 2016. Opowiadają one o przygodach Roberta Langdona, historyka, profesora uniwersytetu Harvard, wybitnego specjalisty od ikonografii i symboliki. Za sprawą swoich unikalnych umiejętności – odnajdywania się w świecie starożytnych symboli ukrytych w dziełach sztuki – bohater regularnie wplątuje się w sytuacje i intrygi o zagadkowym podłożu. Choć może nie jest to korzystne porównanie, widzę w tej postaci analogie do Indiany Jonesa. Langdon jest jakby wygładzoną wersją słynnego archeologa, bardziej dystyngowaną, mniej „fizyczną”, pozbawioną zadziora, ale jednocześnie posiadającą jeszcze raz taką wiedzę w swojej dziedzinie i nie bojącą się z niej korzystać. Z kolei wydarzenia, w których bohater bierze udział, częstokroć wiążą się ze sferą teorii spiskowych, a ich finał ma charakter wysunięcia na światło dzienne tajemnicy, skrywanej od setek lat.
Co się podoba?
W sytuacji omawiania najważniejszych zalet ekranizacji prozy Browna mam dylemat, czy dotyczą one filmu, czy jego materiału źródłowego. Niemniej jednak moim zdaniem Kod Da Vinci, Anioły i Demony oraz Inferno to obrazy, którym udało się wykorzystać najistotniejsze atuty twórczości amerykańskiego pisarza. Najważniejszy z nich? Popularyzacja kultury i jej dziedzictwa. Nie da się ukryć, że zarówno w przypadku filmów, jak i książek ich treści tworzą pretekst do wystąpienia zjawiska turystyki kulturowej. Fabuła skonstruowana jest bowiem tak, by przebrnąć wraz z widzem i przy okazji wypromować znaczące dzieła kulturowego dorobku.
[quote] Aż chce się po takim seansie zwiedzić, dajmy na to, Watykan, według alternatywnego klucza turystycznego – idąc śladem Roberta Langdona.[/quote]
Inny niepodważalny plus wiąże się ze sposobem podejmowania motywów chrześcijańskich. Wykorzystując siłę teorii spiskowych, wydźwięk dzieł sygnowanych nazwiskiem Dana Browna mógł szerzyć kontrowersje i wywracać utrwalone doktryny religijne do góry nogami (zresztą dzięki temu twórcy mieli zapewnioną darmową reklamę). To jednak tylko powierzchowne spostrzeżenie. Istotne jest bowiem, że w braniu na warsztat Biblii i jej przesłań zarówno Brown-pisarz, jak i Howard-reżyser wykazują się dużą estymą i wyczuciem co do wagi tematyki. Ich głos budzi żywe zainteresowanie, ponieważ trafia w samo serce tych aspektów wiary, które budzą najwięcej wątpliwości i pytań. Bo któż z nas, uprawiając religijną pobożność, jednocześnie choć raz nie zastanowił się nad tym, dlaczego tak rzadko postrzega się Jezusa w kategoriach człowieka, lub czy istnieje jakikolwiek dowód na istnienie Boga?
Poboczną kwestią, ale ściśle związaną z filmami, jest to, kim zostały obsadzone. Langdon w osobie Toma Hanksa to niewątpliwie strzał w dziesiątkę. Nie wiem, czy można było postać eleganckiego, ułożonego, wyrachowanego i niezwykle mądrego profesora obsadzić lepiej. Ponadto w trzech filmach przewija się wiele znanych nazwisk, w sposób znaczący ubarwiających widowisko. Nie zawsze jednak mają wystarczająco dużo czasu ekranowego. Co kieruje mnie już do wskazania bolączek filmów z serii.
Co się nie podoba?
Choć pewnie będę w mniejszości, generalnie jestem zdania, że ekranizacje prozy Browna wypadły całkiem dobrze. Czerpałem przyjemność z ich oglądania, nawet podczas ponownego seansu. Jasne, są to produkty wtórne względem swego pierwowzoru, ale czy w jakimś stopniu każda ekranizacja lub adaptacja nie jest obarczona tym ryzykiem? Krytyczny jednak być potrafię. Da się dostrzec, że w przypadku każdej z części, akcja leci na łeb, na szyję – podkręcona jest bowiem do takiego tempa, że rzadko daje możliwość wytchnienia zarówno bohaterom, jak i widzowi. A przecież w przypadku książek częstokroć czytelnik raczony jest różnego rodzaju „przerwami”, dzięki którym może pokontemplować dane dzieło sztuki, chociażby dzięki wykładowi Langdona, zawartemu w retrospekcji.
Na skutek tego szalonego tempa w filmach zbyt często ma się wrażenie, że wszelkie zagadki rozwiązywane są w zbyt cudowny sposób – nie ma bowiem czasu na rozłożenie ich na czynniki pierwsze. To, że często wygląda to nielogicznie, rozumie się samo przez się. Z tego wypływa też inny skutek: kobiety, partnerujące głównemu bohaterowi w przygodzie, stanowią w filmach tylko atrakcyjny dodatek – figurę, przed którą Langdon może popisywać się swoją wiedzą. Brakuje chemii między parą głównych bohaterów, brakuje niuansów w relacji, które odeprą wrażenie tekturowości.
Co mogłoby się podobać?
Gdy mówię o minusach trylogii przygód Langdona, przytaczając argument zbyt dużego tempa akcji oraz – co wynika z pierwszego – zbyt pobieżnego podchodzenia do wielu wątków materiału źródłowego, nasuwa mi się jeden wniosek. Nie jestem do końca przekonany, czy medium filmu pełnometrażowego było odpowiednim środkiem do ekranizacji prozy Browna. O wiele lepiej byłoby, gdyby zdecydowano się na formę serialu. Ponoć była nawet propozycja od twórców produkcji 24 godziny, by jeden z sezonów widowiska telewizyjnego poprowadzić na kanwie Kodu Leonarda Da Vinci. Brown się jednak nie zgodził, wolał sprzedać prawa do ekranizacji filmowej wytwórni Columbia Pictures. Z pewnością lepszym pomysłem byłoby stworzenie oryginalnej serii sygnowanej tytułem książki, ale nikt pewnie nie brał tego pod uwagę, gdyż były to czasy, w których seriale nie cieszyły się taką popularnością jak dziś. Na pytanie, czy możliwy byłby zatem serialowy reboot, da się odpowiedzieć tylko niejednoznacznie. Co prawda kurz po tamtych sensacjach i tamtych emocjach wyraźnie opadł, ale przecież nie zapominajmy, że jest jeszcze jedna część z serii, gotowa do zekranizowania.
Czy będzie kolejna część?
Jak wiadomo, książkowa seria przygód Langdona zawiera cztery książki. Jest jeszcze Zaginiony Symbol z 2012 roku, który, nie wiedzieć czemu, nie został jeszcze zekranizowany, chociaż został napisany przed częścią ostatnią, czyli Inferno. Nie wiem, czy twórcy faktycznie mają w planach nakręcenie tej części, ale takie plany niewątpliwie istniały. Projekt do teraz okupuje nawet stosowne miejsce i tytuł w internetowej bazie filmów (IMDB). Jak wiadomo, na wszystko najprawdopodobniej wpływ będą mieć pieniądze. Decyzja o wzięciu na warsztat tego materiału fabularnego nie zostanie podjęta dopóty, dopóki wpływy z Inferno nie okażą się dla producentów satysfakcjonujące (póki co jest pięćdziesiąt milionów wpływów ze świata, przy siedemdziesięciu pięciu milionach budżetu, ale trzeba podkreślić, że film będzie mieć premierę w USA dopiero 28 października). Nakręcenie tej części w żaden sposób nie zaburzy chronologii wydarzeń – powieści serii Browna pisane były w taki sposób, że każda z nich była autonomiczna, połączona z całością osobą Langdona. Zresztą wcześniejsze ekranizacje także zostały stworzone wbrew kolejności ich wydania w postaci książkowej (Anioły i Demony to powieść wcześniejsza od Kodu…). Tak czy inaczej, przyjąłbym film z otwartymi ramionami, bo materiał źródłowy jest w tym wypadku równie dobry, równie intrygujący i równie mięsisty, co reszta książek.
korekta: Kornelia Farynowska