PŁACZESZ, NARZEKASZ… I OGLĄDASZ. O (nie)chcianych na ekranie
Przemierzający ocean Jack Sparrow, rozwiązujący zagadki Robert Langdon, prowadzący „zmysłową” grę Christian z Anastasią, zdobywający świat Indiana Jones, rycerze Jedi, a także Terrence Malick, Steven Spielberg, Woody Allen i Ridley Scott. W niniejszym artykule przyglądamy się tym, których publika już nie chce, a jednak wciąż goszczą oni na naszych ekranach.
Coraz częściej zastanawiam się, dlaczego niektórzy reżyserzy nieprzerwanie kręcą nowe filmy albo dlaczego dochodzi do powstania kolejnej części danej sagi. Przecież tak wiele osób już ich nie potrzebuje. A przynajmniej tak twierdzi.
Nie chcę wartościować widzów, ale w tym przypadku zrobić to muszę: najgorsi są ci, którzy jeszcze przed premierą danego filmu wyśmiewają, dziwią się, krytykują, stwierdzają, że twórcy nie mają już na co wydawać pieniędzy, ale ostatecznie – czym prędzej zarzucą na siebie kurtkę i popędzą do kina.
Gdy ogłoszono, że zostanie zrealizowany Smoleńsk (2016), nie trafiłem na jakąkolwiek pochlebną opinię. Wszyscy się śmiali, a po zwiastunie szeroko komentowano, jakie to żenujące. Później ci sami ludzie poszli do kina, zapłacili dwadzieścia złotych, aby po seansie dalej wyśmiewać, wystawiać „1/10” i krytykować kondycję polskiego kina. W takich przypadkach zastanawiam się, kto jest tym śmieszniejszym – autorzy Smoleńska czy ci, którzy poszli na niego do kina.
Podobne wpisy
W przypadku tych drugich, zarówno słysząc opinie na co dzień, jak również czytając komentarze w sieci, wyczuwam pewną nutkę podniecenia. Im się taki film nie podoba, oni go krytykują i wyśmiewają, ale właśnie ta podświadoma chęć zobaczenia takiego gniota, jak najczęściej jest określany Smoleńsk, sprawia, że autorzy filmu nie muszą się martwić o widownię. Ile osób krytykowało powstanie Smoleńska, zanim ten ukazał się na ekranach? Tysiące. Ile osób go obejrzało? Również tysiące. Gdzie tu sens? Oczywiście, co drugi powie, że poszedł „dla beki”. Tak, tak. Tylko że jakakolwiek argumentacja nie zmieni faktu, że ten ktoś zainwestował w seans zarówno swój czas, jak i pieniądze. A na tym autorom filmu zależy – aby ludzie oglądali i płacili. Wciąż się zastanawiam, z kogo się bardziej śmiać.
Podobnie wygląda sprawa z popularnością wstrząsającego (rzekomo) ładunkiem perwersji oraz erotyzmu duetem bohaterów Pięćdziesięciu twarzy Greya (2015) i kolejnych części tej serii. Niskie notowania, powszechne wykpienie, ale… Co z tego? Można się śmiać do rozpuku i z dodatkiem dwudziestu emotikonów pisać o „drewnianym” aktorstwie albo wzbudzających zażenowanie scenach, ale jeżeli pierwsza część się nie spodobała, to dlaczego ten sam tłum przychodzi na pokaz drugiej? Czy twórcy filmu zmartwią się, jeżeli poczytają negatywne komentarze? Czy może z satysfakcją spojrzą na swoje cyferki na koncie, aby nabrać przekonania, że wypuszczanie takich „arcydzieł” w świat działa na ludzi hipnotycznie i masowo będą ruszać do kas biletowych? Na rok 2018 zaplanowana jest trzecia część. Po fali krytyki, z jaką spotkały się dwie pierwsze, zapewne już niewiele osób uzna, że warto i odpuści, prawda?
Nawiasem mówiąc, nie inaczej jest w przypadku polskich komedii romantycznych. Obecnie być może tendencja produkowania ich lekko podupada, ale przez ostatnie lata byliśmy świadkami istnego wysypu kolorowych filmów o romantycznych historiach z dozą humoru. Roszczeń odnośnie do jakości polskiego kina nie brakuje, a w przypadku takich produkcji bardzo często pojawiają się stwierdzenia, że w naszym kraju producenci nie mają już na co wydawać pieniędzy. Pełna zgoda, ale w praktyce wygląda to trochę inaczej. Dla osób wybierających się na spotkanie towarzyskie (tudzież randkę) taka komedia romantyczna w repertuarze kinowym jest jak znalazł. Stosunkowo niedawno miałem okazję przez kilka miesięcy popracować w wypożyczalni filmów. Piątkowy wieczór, do placówki przychodzi młoda para. Chwilę się zastanawia, wnikliwie spogląda na nowości, wreszcie jednogłośnie decydują się na najnowszą polską komedię romantyczną, aby sympatycznie rozpocząć weekend. Twórcom nie zależy i rezygnują z artyzmu na rzecz komercji, a przecież w sieci znajdziemy setki postulatów, zgodnie z którymi takie filmy nam, Polakom, nie są potrzebne. Być może…