search
REKLAMA
Felietony

PŁACZESZ, NARZEKASZ… I OGLĄDASZ. O (nie)chcianych na ekranie

Radosław Dąbrowski

4 czerwca 2017

REKLAMA

Od czasu Drzewa życia (2011) żaden film Terrence’a Malicka nie zapracował na tak duży rozgłos, co nie oznacza, że kolejne utwory tego artysty nie cieszą się zainteresowaniem. Bez wątpienia twórca ten ma więcej przeciwników niż zwolenników. Negatywne opinie na temat laureata Złotej Palmy nie pojawiałyby się jednak, gdyby nie… oglądanie jego filmów. Pomimo że dla wielu osób ostatnie dzieła Malicka to „pseudointelektualny bełkot” silnie nacechowany pretensjonalnością i nudą, to wciąż nie pozostają w cieniu. Malick potrafi zadbać o zainteresowanie widza, zarówno niszowego, jak i masowego. Po pierwsze, nada swojemu dziełu specyficzny charakter i za pomocą narracji offowej przekaże wiele głębokich myśli, a po drugie, zaprosi do współpracy aktorów o światowej sławie. Malick jest wyjątkowy w swoim sposobie kadrowania, ascetycznych dialogach, ujęciach demonstrujących fascynację częściami ludzkiego ciała.

Bez wątpienia miło się ogląda tak pieczołowicie skomponowane kadry, ale od kilku lat pojawia się więcej głosów, że sam reżyser nie ma już nic ciekawego do powiedzenia i snuje wciąż tę samą historię, wymieniając tylko przewijające się na ekranie twarze. Rzeczywiście, można się pokusić o stwierdzenie, że dylematy moralne z ostatnich utworów nie są diametralnie różne, a zapewne znaleźlibyśmy niemal te same sentencje zarówno w Wątpliwościach (2012), jak i Rycerzu pucharów (2015) czy najnowszym Song to Song (2017), ale… najwyraźniej Malick wciąż intryguje. Świadczą o tym liczne publikacje na łamach portali krytyki filmowej, zgodnie z którymi jego nowy film to oczekiwana pozycja; świadczą o tym statystyki oglądania, mające się całkiem przyzwoicie i nie notujące regresu, a zgodnie z opiniami niszczącymi Wątpliwości – powinny. Malick to pseudofilozof, pseudoartysta, człowiek dokonujący plagiatu na samym sobie, ale… Jest Ryan Gosling, jest Michael Fassbender, są wreszcie Rooney Mara i Natalie Portman, zatem w połączeniu z nazwiskiem twórcy filmu, który w teorii porusza ważne, egzystencjalne tematy i dociera do ludzkiej duchowości, w kinomaniakowych umysłach rodzi się poczucie, że to może być niezłe kino. I na tym to polega.

Trudno nie mieć poczucia, że Woody Allen kręci filmy od… zawsze. Z nielicznymi przerwami amerykański reżyser częstuje nas nowym utworem każdego roku od ponad pięćdziesięciu lat. Można rzec, że lato z nowym filmem tego artysty to już tradycja, a stwierdzenie, że rok bez Allena to rok stracony, jest abstrakcją. Niestety, w XXI wieku panuje przekonanie, że popularny komik zatracił swój humor i od dawna powinien być emeryturze. Trudno w jego ostatnich kilkunastu filmach znaleźć coś oryginalnego, a każdy następny scenariusz opiera się na (chyba już ogranej) relacji damsko-męskiej.

Kilka lat temu sam reżyser w wywiadzie z Januszem Wróblewskim przyznał, że kręci i promuje filmy w Europie, ponieważ w Ameryce już nikt go nie ogląda. Ile w tym prawdy – tego nie wiemy, ale wydaje się, że na Starym Kontynencie rzeczywiście pod względem sięgania po Allena może być lepiej. Niby według większości trzykrotny laureat Oscara już nikogo nie bawi, a każdego roku się powtarza, ale statystyki pokazują, że Allena wciąż świat ogląda. Zapowiedzi nie zachęcają, recenzje nie pochwalają, a jednak niemalże każdy z nas – fanów sztuki filmowej – corocznie przyjmie zaproszenie od Allena i skusi się na… komedię? Na to liczymy, pomimo że od lat nie bawiliśmy się tak, jak podczas oglądania jego największych dzieł, pochodzących z poprzedniego wieku. Mimo wszystko trudno sobie wyobrazić, aby nagle w corocznym repertuarze zabrakło Allena. Hmm, jesteście ciekawi roli Kate Winslet pod jego skrzydłami? Ja też.

Powróćmy do filmowych sag. W miniony piątek na ekranach kin po raz piąty zagościli sławni piraci, tym razem pod szyldem Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara (2017). Jeszcze przed premierą można było trafić na powszechne opinie, jakoby kolejna część sagi była niepotrzebna. Johnny Depp wielu widzom zwyczajnie się przejadł, o czym świadczy mały rozgłos wokół niego w ostatnich latach, a jako Jack Sparrow przestał bawić po trzeciej (dla niektórych już po pierwszej, a są tacy, którym nie przypadł do gustu od samego początku) części przygód na rozległych wodach. W dodatku Javier Bardem, który z upływem czasu przestał dbać o różnorodność swoich ról i wcielanie się w czarne charaktery stało się wizytówką tego aktora. Przyznam szczerze, gdy kilka tygodni temu, siedząc na sali kinowej, zobaczyłem kilkunastosekundowy materiał promocyjny nadchodzącego filmu, pomyślałem: „Znowu?”.

Przeglądając liczne fora dyskusyjne, utwierdziłem się w przekonaniu, że moje stanowisko nie jest odosobnione, a przecież już przed czwartą częścią nie brakowało dosadnych określeń, np. „odgrzewany kotlet”, zaś Penélope Cruz postrzegano jako atrakcyjny chwyt marketingowy. Wielu może narzekać i zarzucać, że kino straciło na siebie pomysł, że od „x” lat wałkowane są te same tematy, ale jeżeli na największym w Polsce portalu filmowym (żeby już nie rozglądać się po świecie) przed piątkową premierą blisko 70 000 osób zdążyło jednym kliknięciem wyrazić swoją chęć spędzenia czasu w towarzystwie Jacka Sparrowa, to znaczy, że potrzeba takich bohaterów nie umarła. Czwarta część Piratów, pomimo że dla rzeszy widzów powstały tryptyk nie powinien zostać poszerzany, zanotowała jedno z najlepszych otwarć weekendowych w historii kina. Jakościowo film na pewno nie osiągnął poziomu części z poprzedniej dekady, ale jeżeli po 2011 roku twórcy myśleli, co tu dalej robić, i wreszcie wpadli na pomysł kolejnego reaktywowania Jacka Sparrowa, to na pewno takie statystyki są dla nich ważniejsze aniżeli liczne głosy sprzeciwu, jakoby dochodziło do kruszenia kultowego tryptyku.

Niegdyś Siergiejowi Eisensteinowi odebrano licencję na bycie reżyserem, ponieważ jego filmy nie spodobały się stalinowskiej władzy. Współcześnie nie brakuje twórców, których dzieła nie podobają się publiczności i z największą chęcią odebrałaby im ona prawa do wykonywania tego zawodu. Ta publiczność, mimo wszystko, wciąż pozostaje widownią tego reżysera i w żadnym momencie go nie opuszcza, ochoczo sięgając po coraz to nowe tytuły. Nie inaczej w przypadku przywiązania do danych bohaterów – niby już nie bawią, ale i tak pozwolimy, aby znowu nas odwiedzili w naszych kinach/domach. Marka danego reżysera bądź kultowy status postaci, jaki są w stanie wypracować, właściwie nigdy nie osłabnie. Filmy mogą być gorsze, bohaterowie nie tak atrakcyjni, ale w momencie, gdy znowu się przypomną światu, to z jednej strony machamy ręką, a z drugiej podświadomie czujemy, że tego nie sposób ominąć. Choćby po to, aby później móc dalej narzekać.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA