PIERWSZY RAZ W KINIE. Wspomnienia babci i dziadka
Ilekroć odwiedzam dom babci Danieli i dziadka Rajmunda, mój wzrok w niekontrolowany sposób wędruje ku półce z filmami. Ślizga się po kolejnych pozycjach w poszukiwaniu tych najciekawszych. Konopielka leży tu obok Utalentowanego Pana Ripleya, American Beauty sąsiaduje z Ostatnim Samurajem, a nielegalnie zarejestrowani Poszukiwacze zaginionej Arki znajdują się poniżej całkowicie legalnej, elegancko wydanej kasety VHS z pierwszą odsłoną przygód Harry’ego Pottera. Gdzieś między tym wszystkim poupychane są jeszcze wspominkowe kasety i płyty, o charakterystycznych tytułach: „Ślub oraz wesele Moniki i Szymona”, „Jasiu 2001”, „Basia 2002”, „Maroko 2006”, „Singapur 2007”. Pozornie – pomieszanie z poplątaniem. Na okładce każdego z nośników widnieje jednak odręcznie wyklejony numer, odsyłający do sporządzonego przez dziadka katalogu, posiadającego swoje stałe miejsce w dolnej szufladzie stolika do kawy.
Poniżej półki z filmami znajduje się, naturalnie, telewizor. Gdy wchodzę do domu, babcia ogląda akurat finałową scenę Zmowy pierwszych żon – Diane Keaton, Goldie Hawn i Bette Midler tańczą do piosenki You Don’t Own Me, manifestując w ten sposób swoją niezależność. Zanim usiądziemy do rozmowy, w skupieniu oglądamy końcówkę filmu. Babcia widziała go już wcześniej kilkukrotnie, skrupulatnie korzysta jednak z okazji, gdy pojawia się w telewizyjnej ramówce.
Daniela
Telewizor jest jednym z najważniejszych, a na pewno największych obiektów w całym domu. Ogromna, ponad czterdziestocalowa plazma zajmuje sporą część ściany. To za jej pośrednictwem dziadkowie, a przede wszystkim babcia, mają najczęstszy kontakt z dziesiątą muzą – skacząc po kanałach telewizyjnych bądź przeglądając oferty serwisów streamingowych (zwykle Netfliksa i HBO MAX). Do kina chodzą rzadko, nieregularnie odwiedzając jedynie miejscowy (swarzędzki) DKF. Na terenie multipleksów byli w przeciągu ostatnich lat zaledwie dwa razy: aby zobaczyć Kler Wojciecha Smarzowskiego i W deszczowy dzień w Nowym Jorku Woody’ego Allena.
Gdy pytam babcię o jej pierwsze kinowe doświadczenie, odpowiada bez wahania: Irena do domu. Komedię Jana Fethkego, z Adolfem Dymszą i Lidią Wysocką w rolach głównych, widziała w 1956 roku, w wieku zaledwie dziewięciu lat. Fabułę filmu babcia pamięta nadzwyczaj dobrze, myli jedynie zawód, który wbrew woli męża wykonywała główna bohaterka – szoferkę zastąpiła w jej pamięci tramwajarka. „Skończyło się dobrze, oczywiście, jak w każdym filmie. Została uznana ta jej praca i mąż, zadowolony, jadł obiady stołówkowe” – w takich słowach wspomina zakończenie.
Seans odbył się w restauracji „Wypoczynek” (dzisiaj funkcjonującej pod nazwą „Port Sołacz”), która znajdowała się na terenie Parku Sołackiego, zaraz przy jednym z dwóch stawów. W okresie letnim na tyłach restauracji regularnie organizowane były pokazy kina plenerowego. Rodzina mojej babci, przynajmniej w okresie jej dzieciństwa, mieszkała przy ulicy Wołyńskiej, bezpośrednio graniczącej z Parkiem Sołackim. Nic więc dziwnego, że to właśnie kino na tyłach „Wypoczynku” zapisało się w jej pamięci na stałe.
Co ciekawe, na swój pierwszy seans babcia dostała się za pomocą podstępu. „Miałam nie tyle lat, żeby wejść, bo film był od dwunastu lat, a ja miałam dziewięć” – tłumaczy. Została więc przebrana przez swojego ojca (a mojego pradziadka) w dorosłe, męskie ubranie – spódniczkę zastąpiły spodnie, na głowie wylądowała czapka. Wyobrażam sobie, że wyglądała jak skrzyżowanie miniaturowej Jeanne Moreau z Julesa i Jima z rezolutnym brzdącem ze słynnego filmu Chaplina. Jakkolwiek absurdalnie się nie prezentował, kostium przyniósł upragniony efekt: dziewięcioletnia Daniela mogła odwiedzić kino po raz pierwszy w swoim życiu.
Rajmund
Dziadek ogląda na co dzień zdecydowanie mniej filmów niż babcia. Do jego królestwa nie należy salon z telewizorem, lecz piwnica, w której ma swój warsztat (z wykształcenia jest inżynierem) oraz gabinet, nazywany potocznie „kanciapą” (a właściwie przedsionek, łączący garaż z pozostałą częścią domu). Najważniejszym obiektem znajdującym się w „kanciapie” jest komputer stacjonarny, z kwadratowym, pamiętającym jeszcze moje dzieciństwo monitorem – to właśnie tam zanurzałem się w swoich pierwszych grach wideo, z Kangurkiem Kao oraz Kapitanem Pazurem na czele. Dzisiaj komputer, jak nie trudno się domyślić, nie służy już do grania. Dziadek używa go przede wszystkim do montowania filmów z wakacji, które później zasilają wspomnianą półkę nad telewizorem. Przedłuża swoje doświadczenie z wyjazdów do Singapuru, Egiptu, Tajlandii czy Argentyny (coraz trudniej jest znaleźć kraj nieodwiedzony jeszcze przez dziadków) poprzez tworzenie około godzinnych materiałów audiowizualnych, składających się ze zdjęć, nagrań wideo, muzyki oraz odautorskich wstawek w formie napisów, komentujących to, co widoczne na ekranie. Seanse filmików zmontowanych przez dziadka to stały element wielu spotkań rodzinnych.
Zapytany o pierwszą wizytę w kinie, dziadek nie odpowiada z taką pewnością jak babcia. „Pierwszy raz byłem w kinie, gdy na ulicy Wspólnej w Poznaniu było jeszcze kino «Tęcza». Wyświetlano tam stare polskie filmy. To były lata sześćdziesiąte, późny Gomułka”. Dziadek nie pamięta jednak żadnego tytułu – jest jedynie pewien, że były to filmy polskie, zrealizowane na czarno-białej taśmie.
Dopytuję więc o pierwszy seans, który zapisał się w jego pamięci na dłużej. Dziadek, po chwili wahania, wskazuje na Przeminęło z wiatrem. Film obejrzał pod koniec lat sześćdziesiątych w kinie „Wilda”, położonym na Wierzbięcicach, przy Rynku Wildeckim (niecały kilometr od mieszkania, w którym się wychowywał). Dziś w tym samym gmachu znajduje się jeden ze sklepów sieci „Biedronka”, nad wejściem wciąż zobaczyć można jednak gigantyczny neon, promujący kino. Odnowiony w 2014 roku neon funkcjonuje obecnie jako symbol całej dzielnicy. Młodym mieszkańcom Wildy nie kojarzy się już z zamkniętym w 2006 roku przybytkiem – i trudno być z tego powodu szczególnie zdziwionym.
Dziadek wspomina kino z czasów jego świetności jako jedno z największych i najnowocześniejszych w Poznaniu. W szczytowym momencie na sali znajdowało się blisko 800 miejsc siedzących. Na Przeminęło z wiatrem nie wybrał się sam – towarzyszyła mu dziewczyna, a sam wypad do kina pełnił funkcję randki. Sprzyjała temu, rzecz jasna, tematyka filmu – monumentalnego, amerykańskiego melodramatu, z wielką historią w tle. Zarówno długość metrażu, jak i okoliczności projekcji sprawiły, że to właśnie ten seans zapisał się w pamięci dziadka na stałe, przykrywając wspomnienia polskich filmów z kina „Tęcza”. Swoją cegiełkę dołożyło również to, że film był kolorowy. Dzieląc się wrażeniami, dziadek wskazuje nie tylko na towarzyszące mu wówczas emocje, ale także na aspekty techniczne: „Byłem bardzo wzruszony, taki film o miłości, w stylu amerykańskim, na kolorowej taśmie, bo ten zupełnie pierwszy to pamiętam, że był czarno-biały”.
Próbuję dopytać dziadka o tożsamość jego towarzyszki. „Kontaktu już z nią nie mam, wtedy miałem niecałe dwadzieścia lat, ale pamiętam ją. Taka blondyneczka, na Wildzie mieszkała, niedaleko, może kilometr od mojego domu”. Więcej nie mówi, a ja nie chcę ciągnąć go za język – w końcu tuż obok siedzi babcia, pilnie się przysłuchując. Lepiej nie ryzykować.
Janek
Z babcią i dziadkiem wiąże się również wiele moich dziecięco-filmowych wspomnień. Często odwiedzałem ich dom, aby oglądać filmy na kasetach VHS – dziadkowie weszli w posiadanie odtwarzacza na długo przed moimi rodzicami, poza tym ich telewizor zawsze był o klasę lepszy. Jednym z najważniejszych tytułów mojego dzieciństwa stało się Ogniem i mieczem Jerzego Hoffmana, oglądane jednak w wersji ocenzurowanej. Korzystając ze swoich zdolności technicznych, dziadek przygotował specjalną kopię filmu, z której usunął najbardziej krwawe, problematyczne fragmenty. Musiałem zadowolić się więc śledzeniem bitwy nad Żółtymi Wodami i tańcem Skrzetuskiego z Heleną. Oblężenie Zbaraża, śmierć pana Podbipięty czy pojedynek Wołodyjowskiego z Bohunem obejrzałem dopiero kilkanaście lat później, trafiając na film Hoffmana przypadkiem, w telewizji.
Babcia często towarzyszyła mi podczas pierwszych wypadów do kina. Tak przynajmniej wynika z jej opowieści – choć bardzo bym chciał, sam nie potrafię sięgnąć pamięcią tak daleko. Podczas jednego z takich wyjść trafiliśmy na seans Księgi Dżungli. Z jakiegoś powodu moimi ulubionymi postaciami występującymi w animacjach Disneya właściwie zawsze byli złoczyńcy. Może wydawali się zwyczajnie ciekawsi, lepiej napisani, a może kibicowanie antagonistom było dla mnie bardziej pociągające, bo mniej oczywiste. Bez różnicy, faktem jest, że oglądając Króla Lwa, trzymałem kciuki za Skazę, podczas seansu Aladyna zachwycałem się Dżafarem i papugą Jago, a w trakcie Księgi Dżungli sprzyjałem tygrysowi Sher Khanowi. Gdy więc pod koniec filmu mój ulubiony bohater lądował w płomieniach, według słów babci, stanąłem na fotelu, obróciłem się w stronę kabiny projekcyjnej i zacząłem krzyczeć: „Zatrzymać film! Zatrzymać film!”. Byłem nieubłagany, drąc się wniebogłosy i, co tu dużo mówić, psując pozostałym widzom punkt kulminacyjny Księgi Dżungli. W końcu babcia nie wytrzymała i wyprowadziła mnie z seansu. Lubię myśleć, że to moje pierwsze wspomnienie kinowe – choć zapośredniczone, po latach traktuję je jak własne.