KRÓL LEW. Nostalgia dwudziestokilkulatka
Tekst z archiwum film.org.pl.
To był koniec listopada albo początek grudnia 1994 roku. Pamiętam, jak stałem przed tym małym kinem z wielkimi drewnianymi drzwiami i ścianami pokrytymi czerwoną farbą. W szklanych gablotach przed budynkiem wisiał wypisany ręcznie kolorowymi pisakami repertuar oraz plakaty – jednym z nich był na pewno ten z siedzącym na ławce Forrestem Gumpem. Ale ja miałem zobaczyć wtedy inny film. Mama zabrała mnie na Króla Lwa i był to pierwszy kinowy seans w moim życiu. Doświadczenie z pewnością wyjątkowe, które – jakkolwiek patetycznie to nie brzmi – miało ogromny wpływ na moje późniejsze losy. Oddając podstemplowany bilet panu Zenkowi (był w tym kinie kasjerem, bileterem, sprzątaczem oraz operatorem sprzętu w jednym) i wchodząc w ciemny korytarz, czułem się, jakbym przekraczał próg jakiegoś innego świata. Podobne odczucia miałem chyba tylko wjeżdżając do domu strachu w wesołym miasteczku. I rzeczywiście, gdy film się zaczął, a słońce zaczęło wschodzić nad sawanną w takt afrykańskich rytmów, naprawdę przeniosłem się do innej, nieznanej krainy. Nie było mnie już w pochmurnym Wejherowie, wśród porozrzucanych na fotelach zimowych kurtek oraz w unoszącym się w powietrzu stęchłym zapachu starej sali kinowej. Byłem w Afryce i przeżywałem najbardziej magiczne chwile mojego krótkiego życia.
Dlaczego to wspomnienie napawa mnie dziś pewnym smutkiem? Ano, dlatego, że było to już 20 lat temu. Król Lew zadebiutował na ekranach amerykańskich kin 15 czerwca 1994 roku, w Polsce pojawiając się kilka miesięcy później. Choć dla wielu osób z mojego pokolenia wydaje się to aż niemożliwe, niestety taka jest prawda – dzień, w którym z otwartą buzią podziwialiśmy Simbę wchodzącego na Lwią Skałę, miał miejsce całe wieki temu. Wystarczy spojrzeć na to, jak postarzał się Elton John. Staruszek zdecydowanie nie wygląda już tak, jak w teledysku do „Can You Feel the Love Tonight”…
Od tego czasu zmieniło się zresztą dużo więcej rzeczy. Kino nie jest już tym samym miejscem, co kiedyś. Przede wszystkim te sale, w których oglądaliśmy Króla Lwa, w zdecydowanej większości przestały istnieć. Zburzone lub przeznaczone na inną działalność, są dziś już jedynie nostalgicznym wspomnieniem. Moje kino przez jakiś czas stało puste i straszyło szczątkami starych plakatów pozostawionych na murach z odchodzącą płatami farbą. Potem był tam sklep meblowy, a dziś bar – szkoda, że w najmniejszym stopniu nienawiązujący do pierwotnej roli budynku. Teraz mamy multipleksy, z których coraz więcej znajduje się w galeriach handlowych. Ma to swoje plusy, ma i minusy, a jednym z nich z pewnością jest brak atmosfery wyjątkowości seansu, pewnego święta serwowanego samemu sobie z różnych powodów. Dziś do kina chodzimy na przykład dlatego, że szybko uwinęliśmy się z zakupami…
Podobne wpisy
Wielkim zmianom uległ też świat filmów animowanych. Wytwórnia Disneya, w tamtych czasach będąca niemal hegemonem, doczekała się poważnych konkurentów. Ołówki, papier i dłonie rysowników, początkowo jedynie wspierane przez komputer (zresztą nawet i w Królu Lwie), ostatecznie zostały przez niego zastąpione. Również i scenariusze produkcji dla najmłodszych przeszły niemałe zmiany – od historii bazowanych na słynnych baśniach przeszliśmy do zwariowanych komedii odwołujących się do kultury popularnej, które często skierowane są w równym stopniu do dzieci, jak i dorosłych. Animacje zrobiły się bardziej zróżnicowane, ale z drugiej strony spowszedniały; mamy ich dziś przecież całe mnóstwo. Moja pięcioletnia bratanica zaliczyła już naprawdę dużo seansów, a właściwie każdy z nich kwituje zwykłym „Fajne”. Jedynym filmem, który sprawił, że dostała wypieków na twarzy i zapamiętała go na całe miesiące, była Kraina lodu – produkcja podobna klimatem do starszych tytułów Disneya i mająca fabularnie sporo wspólnego z historią Simby. Przypadek? Nie sądzę.
ZACHWYT NOWYM ŚWIATEM
Zarówno Król Lew, jak i Kraina lodu to przykłady starego, dobrego, poczciwego Disneya – takiego, w którym końcowe przesłanie wyłożone jest w sposób aż nazbyt czytelny, a wszystko to, co do niego prowadzi, zachwyca realizacyjnym rozmachem. Tego typu filmy przepełnione są magią. Od pierwszych scen ma się wrażenie uczestnictwa w ważnym, wyjątkowym, niemal mitycznym wydarzeniu. Dzięki takim produkcjom dzieciaki mogą zobaczyć na własne oczy krainy, które do tej pory mogły oglądać jedynie w postaci nieruchomej, uwiecznione na kartach książek. Trzeba bowiem przyznać, że najlepsze filmy tej wytwórni charakteryzują się nie tylko świetnie narysowanymi postaciami, ale też wspaniałym tłem – wszystko dopieszczone jest tam w najmniejszym szczególe.
Rozległe krajobrazy w tych filmach, pokazywane często z oddali lub z lotu ptaka, mają w sobie coś epickiego. Czy jest to słoneczna sawanna czy przysypane śniegiem Arendelle, widoki te potrafią zaprzeć dech w piersiach i zostać zapamiętane na bardzo długo. Ja do dziś mam przed oczami dzień budzący się w królestwie Mufasy, a moja bratanica z pewnością wspomina Elsę zmierzającą na szczyt góry i tworzącą swój lodowy pałac. To są sceny, które na całe lata zostają z widzem, zwłaszcza tym małym, który nie widział jeszcze zbyt wiele. Mimo mojej ogromnej sympatii do Toy Story czy Shreka, wydaje mi się, że filmy te nie mają takiej mocy. Są mądre, śmieszne, oryginalne, mają świetnie rozpisane postaci, ale… brak im magii; tego czegoś, co sprawia, że kino jest już nie tylko ciemną salą z wielkim ekranem, ale pewnym wehikułem przenoszącym nas do innego czasu i miejsca. Tym, co pozwala nam poznawać nowe światy.