W DESZCZOWY DZIEŃ W NOWYM JORKU. Trzy ananasy na pięć
Tak jak pobożny katolik chodzi do kościoła co niedzielę, a do spowiedzi co miesiąc, tak Woody Allen wypuszcza do kin jeden film rocznie. Od 1982 roku nie było od tej zasady wyjątku (wtedy ponad dwunastomiesięczna przerwa wynikała z tego, że amerykański reżyser pracował nad Zeligiem i Seksem nocy letniej jednocześnie). Teraz sytuacja się powtórzyła. Tak jak w 1981, tak i w 2018 roku do kin nie trafił żaden film Allena. Niestety, tym razem powodem nie był słynny pracoholizm nowojorczyka.
Przez moment wydawało się nawet, że najnowszy projekt Woody’ego może w ogóle nie ujrzeć światła dziennego. Wszystkiemu winien był Amazon, który odmówił dystrybucji filmu W deszczowy dzień w Nowym Jorku i rozwiązał kontrakt z Allenem po tym, jak nad reżyserem zaczęły zbierać się czarne chmury w związku z szybko zdobywającą popularność akcją #MeToo i powracającymi zarzutami o molestowanie adoptowanej córki – Dylan Farrow. Efekt? Twórca Manhattanu pozwał Amazon, żądając odszkodowania rzędu 68 milionów dolarów, i odzyskał prawa do swojego filmu. Dzięki temu można W deszczowy dzień w Nowym Jorku oglądać m.in. w Polsce, we Francji, Włoszech czy w Niemczech, ale nie w USA, gdzie jak na razie nie znalazł się nowy dystrybutor.
Głównym bohaterem najnowszego filmu Allena jest Gatsby Welles (Timothée Chalamet). Postać charakteryzuje już samo imię i nazwisko, będące połączeniem nazwisk tytułowego bohatera słynnej powieści Scotta Fitzgeralda oraz cudownego dziecka amerykańskiej kinematografii. I rzeczywiście Gatsby zachowuje się trochę jak słynny fikcyjny milioner, a trochę jak twórca Obywatela Kane’a. Ma dryg do hazardu, co pozwala mu wieść studenckie życie na poziomie (podobny wątek pojawił się w innym filmie Allena – Tajemnicy morderstwa na Manhattanie, w którym bohaterka grana przez Anjelicę Houston wspomina, że gra w pokera pozwoliła jej opłacić uczelnię) i zatrzymać się z ukochaną na weekend w jednym z najdroższych hoteli w Nowym Jorku. Uchodzi jednak wśród znajomych za ekscentryka ze względu na swoje niecodzienne zainteresowania. W młodym i atrakcyjnym ciele Gatsby’ego drzemie bowiem dusza starego melancholika, utracjusza, który ubiera się niemalże tylko i wyłącznie w tweedowe marynarki (skąd my to znamy?), a jego ulubionym zajęciem jest włóczenie się po opuszczonych przez Boga i ludzi piano barach, popijanie przy tym ginu lub whisky i palenie nieskończonej ilości papierosów.
Z Gatsbym skontrastowana zostaje jego wybranka – Ashleigh Enright (Elle Fanning), urocza, trochę głupiutka blondynka marząca o karierze dziennikarki. Dziewczynie udaje się umówić na wywiad z reżyserem Rolandem Pollardem, co sprawia, że dwójka zakochanych wybiera się na wycieczkę do Nowego Jorku. Po przybyciu do miasta Ashleigh błyskawicznie wpada w wir życia filmowej śmietanki towarzyskiej, zupełnie tracąc z oczu biednego Gatsby’ego.
Allen rozbija swoją opowieść na dwa równorzędne wątki. Raz śledzimy poczynania Wellesa, który opuszczony przez ukochaną zaczyna snuć się po Nowym Jorku, analizując swoje życiowe wybory i wspominając pierwszą licealną miłość, a raz poczynania Ashleigh, której wierność zostaje wystawiona na próbę, gdy otwierają się przed nią aż trzy możliwości romansu z wpływowymi w branży mężczyznami. Taki sposób konstrukcji filmu nie jest dla Allena niczym nowym. Reżyser z powodzeniem zastosował go m.in. w Zbrodniach i wykroczeniach, w których na zmianę prezentował widzom perypetie zmagającego się z myślą o zamordowaniu niewygodnej kochanki okulisty oraz przygody gapowatego reżysera filmów dokumentalnych próbującego uwieść piękną współpracowniczkę. Dzięki dwuwątkowej strukturze W deszczowy dzień w Nowym Jorku ogląda się z większym zainteresowaniem. Równoległe prowadzenie akcji nigdy nie wybija widza z rytmu opowieści, gwarantuje za to dwa razy więcej rozrywki, przybierającej najczęściej formę absurdalnych, komicznych sytuacji.
Te najzabawniejsze fragmenty ściśle związane są z charakterystycznymi cechami, które Allen nadał swoim bohaterom. Świetnym przykładem jest scena, w której Hunter – brat Gatsby’ego – próbuje rozbawić swoją narzeczoną, opowiadając kiepskie dowcipy. W ten sposób stara się uzmysłowić młodszemu Wellesowi, dlaczego wciąż odwleka datę ślubu – powodem miałby być okropny śmiech dziewczyny. Gatsby zaczyna już wychodzić z domu brata, kiedy Allen daje nam wreszcie usłyszeć, jak tragicznie brzmi rozbawiona do łez narzeczona Huntera. Wtedy dopiero zarówno bohater, jak i widzowie zaczynają rozumieć, dlaczego ten ślub to nie najlepszy pomysł. Żart z koszmarnym śmiechem dziewczyny niespodziewanie powraca w dalszej części filmu na zasadzie repetycji i bawi dwa razy bardziej. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku postaci granej przez Elle Fanning, która dostaje strasznego ataku czkawki za każdym razem, gdy zaczyna się czymś stresować.
Nieco gorzej wypada humor słowny, czyli element, z którego słyną filmy Allena od Annie Hall wzwyż (wcześniejsze dzieła komika, takie jak Bierz forsę i w nogi, Śpioch czy Miłość i śmierć, były w dużej mierze oparte na innym rodzaju humoru – slapsticku). Nie każdy żart zawarty w dialogach trafia tam, gdzie trzeba. Spowodowane jest to przede wszystkim zbyt dużą liczbą odniesień intertekstualnych. Jasne, jest całkiem zabawnie, gdy podenerwowana wywiadem Ashleigh wyznaje zblazowanemu Pollardowi, że uwielbia amerykańskich reżyserów, szczególnie tych z Europy, a już zwłaszcza Kurosawę, albo gdy sportretowany przez Jude’a Law Ted Davidoff porównuje rozpijaczonego reżysera szlajającego się po studiu filmowym do tragikomicznej Normy Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca. Na jeden taki wyborny kawał przypada jednak co najmniej kilka na tyle mocno zanurzonych w historii amerykańskiej literatury czy muzyki (Allen jest, jak powszechnie wiadomo, wielkim fanem jazzu), że ktoś, kto nie zna wymaganego kontekstu (a wszystkie zna zapewne jedynie sam reżyser), nie ma szansy ich zrozumieć. W związku z tym można miejscami odnieść wrażenie, że bohaterowie rozmawiają o kompletnych abstrakcjach. Nadaje to poszczególnym scenom i dialogom niepożądany efekt sztuczności i przeintelektualizowania.
Sfrustrowany mnożącymi się problemami podczas pracy nad Inną kobietą Woody Allen powiedział niegdyś do Erica Laxa: „Branża filmowa… Człowiek przechodzi przez to wszystko tylko po to, aby jakiś krytyk dał mu trzy ananasy na pięć czy coś w tym stylu”. Ode mnie W deszczowy dzień w Nowym Jorku otrzymuje owe symboliczne trzy ananasy i jeszcze pół na zachętę, bo w porównaniu do poprzedniego filmu Allena, przyciężkawej i nieznośnie teatralnej Na karuzeli życia, widać znaczny progres. Pomimo kilku słabszych fragmentów całość jest na tyle urokliwa, że nie sposób nie wyjść z kina w choć odrobinę lepszym nastroju.