JULES I JIM. Trójkąt pełen buntu, rozpaczy i swoistej samolubności
Oni czują. Ale nie wiedzą co. Oni kochają. Jednak nie wiedzą kogo. Oni pragną miłości, lecz nie są na nią gotowi. Oni udają, że są, a tak naprawdę ich nie ma. Oni tęsknią, choć nie mają za kim. Oni biegają, przy czym ciągle stoją w miejscu. Oni rozmawiają, a mimo to ciągle słyszalna jest tylko i wyłącznie cisza. Oni czytają, natomiast kartki są puste. Oni utrzymają przyjaźń, wprawdzie nie nazwiemy tego nawet znajomością. Oni wstają, niemniej jakby wciąż i wciąż śnili. Catherine, Jules i Jim nie żyją, ich egocentryzm nie pozwala im wieść prawdziwego życia.
Truffaut wie o tym najlepiej, w końcu nakręcił pełen sprzecznych emocji film o ludziach, którzy nie potrafią nauczyć się podstawowych uczuć i zachowań narzucanych im przez społeczeństwo. Pozostawieni sami sobie, zaczynają wieść względnie suicydalny tryb życia, mający doprowadzić ich wszystkich do burzliwej, porywczej tragedii. To opowieść łącząca zarówno sprawne, reżyserskie oko, jak i uderzającą zdolność reżysera do odczytywania ludzkich zachowań. Ten trójkąt miłosny, podburzony epokowymi wydarzeniami roku 1914, problemami natury fizycznej i charakternością kobiety tańczącej w rytm Godardowskiego hasła (powstałego rok wcześniej „Une femme est une femme”) podburza widza. Podjudza, podnieca, roznamiętnia, on zaczyna pragnąć więcej, a wtedy reżyser rozpoczyna z nim grę, ukazuje bohaterów w innym świetle, gorszącym i peszącym. Ponieważ jest to trójkąt pełen buntu, rozpaczy i swoistej samolubności. Iluzoryczny erotyzm staje się truffautowską szyderą na ludzi, którzy tylko udają, że tak naprawdę coś do siebie czują. Bo tu nie ma miłości, jest tylko ta toksyczna megalomania, potrzeba „posiadania” drugiej osoby. A co rzeczywiście myślą, wypowiadając emocjonalne frazesy, skoro nawet autor filmu nie zna na to odpowiedzi?
François Truffaut w 1962 roku postanawia nakręcić ekranizację częściowo autobiograficznej powieści Henriego-Pierre’a-Roche’a zatytułowanej Jules i Jim. Otrzymuje owacje na stojąco, niektórzy zaczynają szeptać, że nakręcił dzieło lepsze, silniejsze emocjonalnie niż 400 batów. Opowiada historię dwójki literatów, tytułowych mężczyzn, których życie zmienia się wraz z poznaniem nieustępliwej, niebanalnej Catherine (Jeanne Moreau). I od tego momentu rozpoczyna się, trwające kilka lat miłosne kuriozum, gdzie ten trójkąt miłosny permanentnie zmienia swoją konsystencję, a słowo „kocham cię” traci na znaczeniu z dnia na dzień. Z początku paryskie ulice pozwalają całej trójce wyzwolić siebie, odkrywać własne zachowania, przy czym przynajmniej próbować budować udawaną relację, ale z czasem ogół postępowania bohaterów okazuje się fałszywy i niesmaczny. Dowiadujemy się, że prawdziwa przyjaźń prawdziwą nie była, tak samo jak prawdziwe zadurzenia nie były prawdziwymi zadurzeniami. Żyją w zwodniczej bajce, a wszystko weryfikuje wydarzenie przybyłe jak grom z nieba – I wojna światowa.
Dlatego we wstępie podzieliłem film na typowe dwie części. Pierwsza z nich, do momentu wybuchu konfliktu, cechuje się typowym dla nowej fali absurdem, co od razu wyzwala skojarzenia z początkowymi filmami Godarda. Krótkie sceny, nic nieznaczące dialogi, prędkie przejścia, skorzystanie z wielu „panning shots” (tzw. panorama w poziomie), parę tu również scen z typową stop-klatką, zręcznie wykorzystywaną przez Truffaut przy minimalnej mimice twarzy Catherine. To tutaj zaczęto bawić się ruchem kamery nazywanym „dolly shots”, polegającym na podążaniu za postacią z kamerą poruszającą się na wózku lub innym obiekcie ruchomym. Każda z tych osobliwych czynności pozwoliła reżyserowi stworzyć kolejny twór przekraczający ówczesne czasy. Przy czym przykładowo Jules i Jim to dzieło bardziej dojrzałe fabularnie niż pierwsze Godardowskie produkty, więcej tu fabuły i moralności niż szarżujących zlepków oryginalnych scen. Cóż, może to i dobrze, w końcu były to dwie zróżnicowane osobowości kina.
Dalsza część, powojenna, charakteryzuje się kompletną zmianą wyznaczonego przez Truffaut kierunku. Rezygnuje on z uduchawiających, ckliwych momentów i ciepłych słówek, słonecznie wkomponowujących się w pryzmat bezgranicznie dziewiczej miłości. Rozpoczyna psychologiczną igraszkę, przedstawia prawdziwe cechy Julesa, Jima i Catherine, ich pierwsze kłótnie, ucieczki, kłamstwa, zdrady, przekłamane namiętności. François nie ma litości, pierwszorzędnie obnaża każde z ukrywanych przez nich nieludzkich zachowań – zresztą, wychodzą one na jaw, bezkompromisowe i przekraczające jakiekolwiek normy. Kompleksowo wychodzi nam z tego filmu przenikliwa analiza intymnego archetypu miłości fatalnie zawinionej.
Nie zapominajmy, że znajdziemy tu sporo – jak na francuską nową falę – chwytów wtedy przeterminowanych. Okres wojenny filmu to głównie ukazanie dokumentalnych wstawek, co także od razu przypominać nam będzie Jean-Luca, a podczas „całego spektaklu” towarzyszy nam narrator, tak często widoczny w reszcie filmów z tych lat. Spełnia tutaj swoją rolę poprawnie i jest go trochę za dużo, szczególnie na początku, odbiera nam dialogi bohaterów, przez co miejscami obraz ten wydawać się może sztuczny. Rzecz jasna, często ten efekt nienaturalnej atmosfery był świadomy, jednak tutaj nie do końca to działa. Nie oszukujmy się, Jules i Jim zyskują dopiero w drugiej połowie, kiedy film staje się autonomiczny, bliższy czystej perfekcji.
Erotyczna autodestrukcja Julesa i Jima powinna być wystarczającą rekomendacją, ponieważ ten tytuł Truffauta potrafi żyć własnym życiem, zadziwiać, przy tym głęboko porywać. Szkoda, że bohaterowie nim nie żyli, że nie korzystali z życia tak, jak należy. To dzieło będące przestrogą przed narcystyczną arogancją. Strzeżcie się jej, uważajcie, ale nie bójcie się samego filmu.