Który reżyser to KRÓL science fiction? Może być tylko jeden, ale w TRZECH osobach
Ten paradoks zaraz wyjaśnię, mam nadzieję, przystępniej, niż robią to księża na wykładach teologii naturalnej. Jak się zaraz dowiecie, wyszła mi trójca mistrzów, bez których współczesne science fiction by nie istniało. Chciałem jednak, żeby był tylko jeden, i to konkretny z nazwiska. Nie wyszło, bo sam by sobie nie poradził z królestwem SF. Zbyt dużo ikonicznych motywów w gatunku stworzyli inni. Przez moment przyszło mi nawet do głowy nazwisko Coppoli, który rzutem na taśmę wkroczy do świata SF tym jednym, genialnym posunięciem. Cóż to by było za genialne wejście i jak bardzo gatunek fantastyki w ogóle by zyskał estymy? Niestety, Megalopolis nie jest królewską cezurą życia Coppoli. Czy jednak świat science fiction był mu naprawdę potrzebny, żeby mógł nazywać się w pełni artystą totalnym? Mam co do tego wątpliwości. Pozostali Trzej Królowie, tworzący swoje największe dzieła właściwie w tych samych czasach i przenikający się dzięki temu inspiracjami, nie wzbudzają moich wątpliwości. Są totalni w bardzo literalnym sensie znaczenia tego słowa, bo sprawdzili się jako genialni reżyserzy również w innych gatunkach i to na miarę Oscarów, Złotych Globów, jak również innych nagród. Ridley Scott, Steven Spielberg i James Cameron są królami science fiction, od lat inspirują pozostałych reżyserów, jak ma fantastyka wyglądać.
Wracając jeszcze do Coppoli, to wpadł on ze swoim filmem dosłownie pod ciężarówkę końskiego łajna swoich pragnień i oczekiwań, jak niegdyś Biff Tannen w Powrocie do przyszłości, gdy ścigał Marty’ego. U Zemeckisa jednak sytuacja ta była zabawnym zwrotem akcji i dowcipną odpłatą negatywnemu bohaterowi, a tutaj rozpatruję porażkę Megalopolis nie tyle w kategorii osobistej porażki reżysera oraz zmarnowanych pieniędzy, ile straty dla gatunku science fiction. Wyobraźcie sobie, jaki byłby to cios w negatywne opinie niektórych krytyków (w tym tych literackich również), że nawet tak wielki i niełączony z SF twórca jak Coppola zrobił film fantastyczny na miarę takich legend jak Czas Apokalipsy czy Ojciec chrzestny. A tak słabe oceny i wyniki finansowe Megalopolis przełożą się na kolejne krytyczne opinie o science fiction jako gatunku dla „mniej dojrzałych” humanistycznie widzów. Zainteresowanych głębiej tematem zapraszam do mojego felietonu Dzieci gorszego Boga o wnioskach, jakie na temat SF wyciągnęli kiedyś Agata Passent i Max Cegielski w kontekście prozy Roberta M. Wegnera. Są one reprezentatywne dla opinii wielu krytyków zarówno filmowych, jak i literackich. Przyznaję, może zbyt na wyrost wyobraziłem sobie Coppolę jako kandydata do tej królewskiej trójcy mistrzów SF. Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdyby swoim genialnym dziełem wysadził z tronu np. Jamesa Camerona.
Niemniej Coppola i jego Megalopolis jeszcze mają szansę. Np. taki Łowca androidów ją kiedyś dostał. Patrząc na kino z perspektywy upływających dziesięcioleci, niektóre filmy ugruntowują swoją pozycję, a inne z kolei ze szmir stają się stopniowo kultowymi hitami. Czas jest więc nieoczekiwaną szansą dla zawiedzionych twórców, których dumy nikt wystarczająco intensywnie w czasie premier ich filmów nie połechtał. Może zrobią to po latach właśnie inne pokolenia, odmienna ich percepcja, niosąca ze sobą sentyment i coś w rodzaju bezkrytycyzmu wobec tego, co jest STARE. Problem w tym, czy oczekujący na tę spóźnioną gdzieś w meandrach dziejów sławę twórcy będą jeszcze na tyle sprawni fizycznie i psychicznie, a nawet żywi, żeby mieli siłę się z tych poniewczasowych sukcesów cieszyć? Francis Ford Coppola ma na to niewielkie szanse, czego osobiście bardzo żałuję, ale jego młodsi fani owszem. Dzieła Ridleya Scotta, Jamesa Camerona oraz Stevena Spielberga przed czasem się obroniły, w tym sensie, że nie skorzystały z jego mocy sentymentalnie podwyższającej wartość ocenianych dzieł. To kolejny przyczynek, z powodu którego tych trzech reżyserów może być królami gatunku, bo to ich motywy przetrwały jako inspiracje dla innych twórców – nawet tak podziwianych Christophera Nolana, Denisa Villeneuve’a oraz Alexa Garlanda.
Co więc z tą trójcą? Koncepcja trójjedyności jest logicznym majstersztykiem i zawsze podziwiałem elastyczność starożytnych umysłów, które ją wymyśliły, abstrahując od celów skopiowania i zastosowania w późniejszej religijnej kulturze, bo to zupełnie inny problem. Pozwala łączyć to, co pozornie do siebie nie pasuje – łączy aspektowo, fizycznie pozostawiając rozdzielone to, co takie w istocie jest, chociaż może być myślowo ujmowane jako wielowątkowa jedność. Sprzeczność bywa tu pozorna. Uwielbiamy przecież truskawki. Nie ma wątpliwości, że one istnieją. Truskawki w istocie to jednak krzyżówka dwóch odmian poziomek – chilijskiej i wirginijskiej. Scott, Cameron i Spielberg, chociaż to nie rasowa krzyżówka, to jednak ich twórczość z lat 70. i 80. w zakresie fantastyki przenika się, dopełnia, kopiuje. Nie odważyłbym się zasugerować, że dzieła SF któregokolwiek z nich mogłyby mieć tę samą wartość, zyskać podobną sławę na przestrzeni wieków, gdyby któregoś z nich nie było. Poza tym, jak miałbym zrezygnować w historii science fiction z Terminatora, Obcego czy też Parku Jurajskiego? Wybierając jednego króla, zanegowałbym ponadczasową wartość któregoś z tych dzieł, a przecież są one kluczowe dla SF; co ciekawe, żaden z ich twórców profesjonalnie nie uczył się reżyserii. Ich wielkie kariery narodziły się z autentycznej miłości do filmu oraz intuicyjnego podejścia, jak praca reżysera powinna wyglądać. Swoje ścieżki odkryli sami, wspierając się na początku karier doświadczeniem innych i z sukcesem budując swoje niezależne sposoby kręcenia filmów. Mało tego, udowodnili, że potrafią z sukcesem wracać do swoich ikonicznych filmów, kręcąc ich sequele/remaki – Scott do Obcego, tworząc Prometeusza, Cameron do uniwersum Terminatora, Spielberg, podejmując się realizacji Wojny światów. Tak więc nawet pod tym względem im ta sztuka reżyserii w gatunku science fiction wychodzi, a przecież tak rzadko zdarza się w kinie, że kontynuacje kultowych filmów i kolejne ich wersje się w ogóle udają.
Prometeusze fantastyki – tak bym określił moich bohaterów, chociaż wiem, że młodsze pokolenie intensywnie ich ściga, budując swój dorobek. Może za 20 lat będzie można wytypować kolejną trójkę reżyserów, którzy zagarnęli dla siebie swoją część science fiction, może wybije się w końcu ten jeden, bezapelacyjny król, który nie będzie musiał w swoim królowaniu wykorzystywać nieco paradoksalnych koncepcji logicznych trójki mieszczącej się w jednym albo jednego bywającego trzema. Zobaczymy również, co stanie się z samą fantastyką naukową – w którą stronę ewoluuje? Część z niej już się urealniła, stając się retrofuturystycznymi wizjami alternatywnego świata. A może dobrze by było, żeby w końcu pojawiła się w kinie reżyserska osobowość, która nie będzie posiadała żadnego fizycznego ciała? W końcu w filmie naprawdę pojawiłby się pierwiastek „boski”.