search
REKLAMA
Recenzje

WOJNA ŚWIATÓW. Tom Cruise w science fiction Spielberga

Wojna Światów bez cienia wątpliwości pozostaje świetnym kinem rozrywkowym, obarczonym niestety bagażem moralizatorskiego zacięcia Stevena Spielberga.

Edward Kelley

25 sierpnia 2022

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl (08.07.2005).

To chyba jedyny sposób na to, żeby opowiedzieć historię zagłady, nie uciekając się do paradokumentalnej formuły – ująć ją przez pryzmat dramatu jednostki. Zachowanie takiej optyki pozwala zgłębić wpływ sytuacji na “prawdziwe” życie bez uciekania się do teoretycznych abstraktów czy pseudonaukowych rozważań o zachowaniach stadnych.

Zawsze, kiedy filmowa historia zaczyna się od totalnej destrukcji znanego nam świata, nasuwa mi się myśl, jaki może być następny krok, co więcej mogą jeszcze wymyślić scenarzyści, żeby opowieść uatrakcyjnić, jeszcze bardziej zaangażować widza i na dokładkę zakończyć sprawę happy endem. Czy w ogóle możliwe jest, aby jakakolwiek narracja biorąca swój początek z apokalipsy mogła skończyć się szczęśliwie? Wygląda na to, że tak, jednak pod warunkiem, że film zacznie się tam, gdzie w zasadzie powinien się skończyć. Bo czy łatwo sobie wyobrazić szczęśliwe zakończenie, gdy znajdujemy się w sytuacji, w której naszą biedną planetę ogarnia chaos po ataku obcej rasy niewiadomego, kosmicznego pochodzenia, my znajdujemy się w samym środku wydarzeń, dookoła giną ludzie, a to dopiero początek? Właśnie w takiej dokładnie sytuacji znajdujemy Raya Ferriera (Tom Cruise) i jego dzieci (Dakota Fanning i Justin Chatwin) w nowym obrazie Stevena Spielberga Wojna Światów. To chyba jedyny sposób na to, żeby opowiedzieć historię zagłady, nie uciekając się do paradokumentalnej formuły – ująć ją przez pryzmat dramatu jednostki. Zachowanie takiej optyki pozwala zgłębić wpływ sytuacji na “prawdziwe” życie bez uciekania się do teoretycznych abstraktów czy pseudonaukowych rozważań o zachowaniach stadnych. Nie raz i nie dwa z różnym efektem próbowali tego rzemieślnicy i artyści tak różni jak M. Night Shyamalan w nie do końca udanych Znakach, czy ze znacznie lepszym skutkiem Roman Polański w Pianiście.

Wojna światów

Sam Spielberg, jakkolwiek w branży doświadczony, w portretach psychologicznych nie celował nigdy, choć nie można mu odmówić błyskotliwych momentów w AI czy Szeregowcu Ryanie. Jeżeli jednak spodziewać się analizy psychologicznych niuansów sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie Wojny Światów, można się srodze zawieść. Tom Cruise do tuzów aktorstwa nigdy nie należał, choć nadużyciem byłoby powiedzieć, ze jego rola jest wybitnie słaba. Inna sprawa, że pod wielką kreację napisana raczej nie została. Rozwodnik i lekkoduch, nieodpowiedzialny ojciec bez pieniędzy i przyszłości, którego sytuacja zmusza do tymczasowej opieki nad dziećmi. Jak wiele filmów Spielberga również i ten podporządkowany jest pewnemu wiodącemu schematowi dydaktyczno-moralnemu. Tutaj jest nim właśnie rozwój – ewolucja ojca – od egoizmu do samopoświęcenia. Ferrier zmuszony do działania, by ocalić życie najbliższych, uczy się odpowiedzialności za tych, którzy mogą liczyć tylko na niego. Jak wszystko w dobrej historii, również ta ewolucja ma swój kres, a raczej swoisty punkt kulminacyjny. Nie chcąc zdradzać jednego z istotnych elementów fabuły, pozwolę sobie go jednak przemilczeć, umożliwiając każdemu odkrycie go na własną rękę i odpowiedzialność. Pomijając również milczeniem często irytującą skłonność Spielberga do natrętnego dydaktyzmu, warto jednak postawić pytanie, na ile wiarygodnie reżyser wraz ze scenarzystami Joshem Friedmanem i Davidem Koeppem “sprzedaje” widzowi przemianę bohatera. O ile w aktorskim wykonaniu Cruise’a wypada to bez zarzutu, choć bez fajerwerków, o tyle scenariuszowe “zbiegi okoliczności” prowadzące do poszczególnych punktów kulminacyjnych mogą już budzić pewne wątpliwości, jak choćby ten, w którym ojciec jest zmuszony wybierać między synem i córką. Wiarygodność podobnej sytuacji, trochę zbyt dosłowne ujęcie “rozdarcia” bohatera, a zwłaszcza, delikatnie rzecz ujmując, niejasna motywacja działań syna, pozostawiają tu wiele do życzenia, stawiając pod znakiem zapytania sensowność i spójność logiczną takiego zabiegu.

Co się nie udało?

Wojna światów

Nie wyszła z pewnością Spielbergowi próba stworzenia atmosfery osaczenia i przebudzenia “bestii ludzkiej” w ogarniętej paniką tłuszczy, gdzie przestają się liczyć moralne ograniczenia i puszczają bariery społecznych konwencji. Posługując się kilkoma dosyć ogranymi “chwytami”, prześlizguje się zaledwie po istocie tego, czym jest ludzka histeria i nieobliczalność w podobnych okolicznościach, co dziwi o tyle, że choćby w Liście Schindlera udowodnił, że tematyka nie jest mu obca. Osobną, ale wcale nie mało ważną kwestią jest sposób przedstawienia Obcych. Bezwzględnie siłą tego wątku jest brak próby wyjaśniania, co determinuje ich działania. Wiemy o nich, ich celach i motywacjach niewiele ponad to, że jakimś elementem całości jest bezwzględna eksterminacja rodzaju ludzkiego prowadząca do… No właśnie, nie bardzo wiadomo czego, i tak bezspornie powinno zostać. Takie potraktowanie tego wątku dodaje mu siły, nadając inwazji Obcych charakter bożego dopustu, nie wiadomo: przypadku, kary, pokuty czy okazjonalnej ofiary. Agresorzy pozostają bezosobową siłą, pozbawieni jakiejkolwiek dającej się logicznie wyjaśnić motywacji, uczuć czy moralności. Zabieg taki pozostawia więcej miejsca na skupienie na głównym bohaterze i nie odwraca uwagi od rzeczy istotnych, potęguje strach i osaczenie, bo niczego nie tłumaczy, nie uzasadnia, po prostu działa. Błędem w tym kontekście, choć fabularnie uzasadnionym, wydaje się pokazanie samej postaci Obcego, co ujmuje mu “boskiego” pierwiastka, przygotowując widza ostrzeżeniem o jego fizycznej cielesności, do ostatniego aktu przedstawienia.

Wojna Światów bez cienia wątpliwości pozostaje świetnym kinem rozrywkowym, obarczonym niestety bagażem moralizatorskiego zacięcia Stevena Spielberga, któremu w swoim zapale zdarza się zapominać o inteligencji widza. Nie jest to moralizatorstwo “wojujące”, jak u Olivera Stone’a, niemniej jednak nie pierwszy raz nieznacznie, ale jednak przeszkadza w odbiorze jego obrazów. Ekranizacja H.G. Wellsa w jego interpretacji nie wywoła gęsiej skórki ani masowej histerii, jak się to już raz zdarzyło poza kinowym ekranem w wykonaniu Orsona Wellesa, ale przynajmniej każdy z nas otrzyma szansę dowiedzenia się, jak szczęśliwie może skończyć się Apokalipsa.

REKLAMA