DIUNA Denisa Villeneuve’a. RECENZJA z perspektywy fana powieści
Autorem tekstu jest Leonard Wachta.
Czy kiedykolwiek istniała książka bardziej niecierpliwa porządnej ekranizacji niż właśnie Diuna? Dzieło Franka Herberta jest ewenementem, który wielu ludzi nie bez powodu nazywa „biblią science fiction”. Pomysłami i światem wykreowanym w umyśle autora inspirowali się Ridley Scott, George Lucas, Mike Hodges i wielu innych, tworząc klasyki kina takie jak Obcy, Star Wars czy Flash Gordon. Co bardziej wnikliwi czytelnicy mogą wyłapać inspiracje w książkach, które mają renomę współczesnych klasyków fantasy, jak Wiedźmin czy Gra o tron. Od czasu publikacji w 1965 roku – po tym, jak odrzuciło ją aż 12 wydawców – Diunę próbowano zekranizować kilka razy.
Najpierw na czele projektu stanął Alejandro Jodorowsky, który zebrał ekipę wielkich artystów, by stworzyć coś, co nazwał „bogiem kinematografii”. Film, który miał trwać od 8 do 12 godzin, niestety lub stety nigdy nie powstał, a projekt został przekazany Davidowi Lynchowi – również uznanemu twórcy. Temu drugiemu udało się zrealizować kompletny film, który spotkał się z miażdżącą krytyką i okazał się finansową klapą (reżyser nienawidzi go do dziś). W 2000 roku powstał miniserial wypuszczony przez stację Sci-Fi Channel, ale ten również nie skradł serc widzów. Niektórzy zaczęli uważać, że Diuna to książka przeklęta dla producentów – podobny casus co w przypadku roli Jokera dla aktorów.
Po latach wytwórnie Warner Bros. i Legendary Entertainment wyłożyły przeszło 150 milionów dolarów i zatrudniły już uznanego reżysera Denisa Villeneuve’a (Blade Runner 2049, Nowy początek). I tak oto powstał wysokobudżetowy film, który miałem okazję obejrzeć w Wenecji przed polską premierą. Nasuwa się pytanie, czy do kin trafiła dobra adaptacja i, przede wszystkim, dobry film?
Zanim odpowiem, zaznaczę tylko że oceniam film z perspektywy wielkiego fana książki, który na etapie premiery filmu zaczynał właśnie czwarty tom sagi (Bóg Imperator Diuny). Mogę powiedzieć, że kochałem tą historię, zanim to było modne. Należę też do tych, którzy lubią Diunę Davida Lyncha. Mimo że miała problemy podczas produkcji, a efekty specjalne momentami wyglądają dość pokracznie, jest ona unikalnym projektem artystycznym, który nosi w sobie autorski styl reżysera oraz ślady cudów, których chciał dokonać Alejandro Jodorowsky. A za możliwość porozmawiania z chilijskim mistrzem kina o tym, co chciał zrealizować, dałbym się wystrzelić z armaty na Marsa.
Ale przejdźmy już do właściwej części recenzji.
Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, czy udało się Diunie z sukcesem wejść do kina, to powiedziałbym, że wykopała drzwi wraz z framugą, a potem elegancko weszła, zostawiając za sobą piach i promienie zachodzącego słońca. Już przed tym, jak film pokazano w Wenecji na festiwalu, krytycy i dziennikarze, którzy mieli okazję zobaczyć film na pokazach prasowych, mówili, że Diuna zdobędzie kina tak, jak zrobiły to Władca Pierścieni i Gwiezdne wojny. I te porównania są jak najbardziej trafne. Najnowszy film Denisa Villeneuve’a nosi w sobie zarówno wielki rozmach reżyserski ekranizacji Petera Jacksona, jak i aurę awangardy oraz bezkompromisowość Nowej nadziei George’a Lucasa. Atmosfera filmu jest mroczna, dystopijna i wciąga niczym głębia kosmosu. Villeneuve pokazał zresztą już wcześniej, że potrafi budować majestatyczne sceny, jednocześnie budując i dawkując napięcie.
Ogromną zaletą tego filmu jest to, że reżyser wraz ze scenarzystami mieli spójną wizję tego, co chcą przekazać. Zrezygnowali z politycznej i ekonomicznej warstwy książki, żeby bez znieczulenia wprowadzić nas w świat potężnych intryg i nadciągającego zagrożenia. Uważam też za zaletę, że jak na sagę z konfliktami na kosmiczną skalę i bogami imperatorami galaktyk, historia jest mocno introspektywna i skoncentrowana na postaciach, a wiedza o sytuacji politycznej oraz świecie przedstawionym przekazywane są nam ich głosem i nie potrzeba tu narratora czy wielkich napisów wyświetlanych na początku (co samo w sobie nie jest oczywiście niczym złym).
Jak to z adaptacjami bywa, zwykle nie można ująć wszystkich scen i przełożyć dosłownie całej książki w taki sposób, by powstała strawna dla widza historia ze sprawnie wplecionym przekazem. Słowem, coś musi zostać usunięte lub zamienione, by ogół był zrozumiały. Tak zrobił swego czasu Peter Jackson, gdy tworząc ekranizację Drużyny Pierścienia, uprościł znacząco fabułę. Tutaj też książkowe sceny są modyfikowane, wątki rozszerzane, a jedna postać spełnia rolę dwóch. Brakuje też niektórych bohaterów, którzy pewnie pojawią się dopiero w kontynuacji. Aktor Jason Momoa dostał tyle czasu ekranowego, że zadowoli to wszystkich jego fanów. Kiedy jednak reżyser zdecydował, że jakaś scena jest dla niego ważna, symboliczna, to odtworzył ją naprawdę wiernie. Ta wierność niekiedy mnie radowała jako czytelnika, ponieważ miałem okazję obejrzeć sceny, które nie pojawiły się w Diunie Lyncha.
Wspominałem wcześniej o spójnej wizji twórców ekranizacji. Frank Herbert, pisząc Diunę, zawarł w niej masę politycznych komentarzy, ekologicznych morałów o traktowaniu planety jako źródła energii czy relacji człowieka ze środowiskiem. Reżyser postawił moim zdaniem właśnie na te ekologiczne brzmienia, pokazując, że czasami lepiej jest poddać się siłom natury, żyć według jej zasad i być częścią ekosystemu, niż daremnie próbować zdobyć nad nią władzę. Zwłaszcza na planecie, gdzie piaskowe burze zdzierają mięso z człowieka, a na czele ekosystemu stoją potwory, których nie sposób wytępić. Podkreślanie tych treści to ważny głos w aktualnej dyskusji na temat klimatycznej kondycji naszej planety.
A teraz o tym, co mnie rozczarowało. Herbert wprowadza nas w główny konflikt, opisując potęgę antagonistów: „Próbować zrozumieć Muad’Diba bez zrozumienia jego śmiertelnych wrogów, Harkonennów, to próbować zobaczyć Prawdę, nie znając Kłamstwa. Jest to próba ujrzenia Światła bez poznania Ciemności. To niemożliwe”. Dlaczego o tym wspominam? W książce wrogowie głównego bohatera są bardzo ważną, integralną częścią fabuły. W filmie Harkonennów prawie nie ma. Być może reżyser poświęcił im mniej czasu, by dać go temu, co uznał za ważniejsze. Ale mam wrażenie, że gdyby twórca Sicario chciał, to rozpisałby ten wątek w taki sposób, by go skrócić, ale nie stracić. Dziwię mu się, zwłaszcza że wielokrotnie deklarował, że doskonale zna dzieło Herberta.
I w końcu – jaki jest sens angażowania takich wielkich gwiazd jak Dave Bautista czy David Dastmalchian do ról tak epizodycznych? W szczególności rozczarował mnie sam Baron (Stellan Skarsgård). W książce był on mózgiem całego spisku, pająkiem, który dopracowywał swoje plany do perfekcji. Postać inteligentna, oryginalnie zaprojektowana, pokazująca różne sposoby zepsucia człowieka. W filmie występuje dosyć epizodycznie i nie zdąży nawet nas do siebie zrazić.
Niemniej gdy już antagoniści się pojawiają, prezentują się wyśmienicie. Ich design jest bardzo oryginalny i świetnie pasuje zarówno do filmu, jak i do książki. Jeżeli koś zna twórczość Denisa Villeneuve’a i oglądał The Next Floor, to zobaczy podobieństwa między bladymi i łysymi sylwetkami Harkonennów a bezdusznymi, biesiadującymi biznesmenami ze wspomnianego filmu krótkometrażowego. Sam Baron lewituje, jest świetnie ubrany, a już na samych plakatach promocyjnych Stellan Skarsgård w tej roli wygląda, jakby kipiał złem. Nie zrozumcie mnie źle – nie skreślam tego wątku i mam nadzieję, że w kontynuacji Harkonennowie pokażą swój prawdziwy pazur.
Kiedy już mówimy o różnicach między ekranizacją a książką, wydaje mi się, że powinienem wspomnieć o jeszcze jednej drobnej sprawie. Jest nią Liet-Kynes, postać imperialnego planetologa, lub też tutaj – pani planetolog. Już przed premierą ta zmiana płci wzbudzała emocje. Ale dziwne jest dla mnie to, że nikt jednocześnie nie rozmawiał i nie wspominał o tym, że Alejandro Jodorowsky planował, że w jego Diunie ojciec głównego bohatera będzie kastratem, a jego syn nie będzie owocem miłości seksualnej, tylko duchowej. Albo że pierwotnie zamierzał on zmienić zakończenie książkowe i stworzyć swoją własną wersję. Znam ludzi, którzy twierdzą, że to, co wymyślił Jodorowsky, świadczy o tym, że nie rozumie on dzieła Herberta. Wiedząc o tym, potraktowałem recasting w filmie Villeneuve’a jako element wizji autorskiej, który raczej nie będzie szkodliwy dla ducha książki. I podczas seansu zaskoczyło mnie, jak sprawnie poprowadzono ten wątek. Rola postaci względem powieści jest skrócona, jednak wszystkie ważne aspekty zostały zachowane. Co więcej, Sharon Duncan-Brewster wypadła w tej roli bardzo dobrze. Znakomicie oddała chłód i dystans charakterystyczne dla postaci.
I tutaj dochodzimy do elementu, który chciałem najbardziej pochwalić. A mianowicie protagonisty: Paula Atrydy, zagranego przez Timothéego Chalameta. Kiedy wyszedłem z kina, uważałem go za największą rewelację tej produkcji. Chylę czoła przed twórcami za to, jak doskonale przedstawili tę postać. Jego książkowy odpowiednik był księciem, który stał się nagle prawowitym władcą z gigantycznymi ambicjami. W powieści mógłby się niekiedy wydawać antypatyczny i zbyt ambitny jak na swój wiek. Niektórzy mogliby powiedzieć, że zmiany, jakie w nim zaszły, były zbyt szybkie i nienaturalne. Natomiast w ekranizacji rozumiemy, z czego wynikały jego działania. Rozwój postaci jest spójny, naturalny, angażujący, a niekiedy imponujący. Sam nie wiem, czy to zasługa dobrej konstrukcji bohatera, czy tego, jak został zagrany przez Timothéego, który chyba nigdzie indziej nie pokazał w takim stopniu, jak świetnym jest aktorem. Znakomicie oddał zarówno chłodne wytrenowane opanowanie, jak i młodzieńczą frustrację i gniew. Być może jest to rola jego życia i nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę go ponownie w kontynuacji.
Wspominałem wcześniej o obsadzie i koniecznie trzeba kolejny raz to zrobić. Świetnie sprawdzili się Rebecca Ferguson, Oscar Issac, Javier Bardem. Zaangażowanie takich nazwisk to gwarancja wybitnej gry aktorskiej. Jednocześnie zestawienie tych rozpoznawalnych twarzy to dobry sposób na przedstawienie wszystkich kluczowych postaci dramatu.
Twórcy filmu zafundowali nam nie tylko trzymającą w napięciu intrygę, ale również konsekwentnie wykreowali nowe kinowe uniwersum. Świat zaprezentowany w filmie jest kosmiczny, mroczny i dystopijny. Scenografia – a zwłaszcza takie jej elementy jak pałace i statki kosmiczne – wygląda monumentalnie, nowatorsko i ani razu nie ucieka w kicz. Po tym oryginalnym świecie oprowadzają nas praca kamery i dyrektor zdjęć: nominowany do Oscara Grieg Fraser. Efekty specjalne i realizacja stoją na takim wysokim poziomie, że gdyby Frank Herbert zobaczył, jak wyglądają w filmie pojedynki na tarcze lub słynne pustynne czerwie, byłby zachwycony. Sama pustynia jest miejscem równie pięknym, co przerażającym i niebezpiecznym (zależy, czy patrzy się na nią z wydmy, czy z pałacu). Jestem pewien, że gdyby Fremeni siedzieli na sali kinowej, to zapluliby cały ekran.
Muzyka już w starej Diunie Lyncha dawała radę, natomiast tutaj jest ona kwestią, której mógłbym poświęcić osobny tekst. Film bowiem brzmi niesamowicie, a w kinie zamienia seans w niezapomniane doświadczenie. Elektryczne gitarowe pociągnięcia akcentują akcję i powagę scen, jakby smagały słońcem. Z kolei kobiece śpiewy przywodzące na myśl krajobrazy Bliskiego Wschodu idealnie pasują do pustynnego settingu. Za siłą ścieżki dźwiękowej przemawia fakt, że – jeśli wierzyć pogłoskom – Hans Zimmer, twórca muzyki między innymi do Mrocznego Rycerza i Interstellar, stworzył niektóre instrumenty, by napisać ten soundtrack. Jak się wyraził kompozytor: „We knew our subject…”.
Podsumowując, Denis Villeneuve miał wszystko to, czego nie mieli jego poprzednicy. Miał środki, by zrealizować ten projekt, wiedzę, jak to zrobić, oraz ogromną pasję. Widać wyraźnie, że rozumiał kluczowe znaczenia i sceny materiału źródłowego. Stworzył świetną adaptację, majestatyczny, aktualny film oraz bohaterów, których losy chcemy śledzić dalej. Seans nowej Diuny to zachwycająca, sowita nagroda dla fanów sagi Herberta. Z kolei dla ludzi nieznających książek jest ona pięknym zaproszeniem do poznawania tego świata i wyciągania własnych wniosków.