Nie ma lepszego KSENOMORFA od tego RIDLEYA SCOTTA, a reszta to przypisy do niego
W sumie się cieszę, że Obcy: Romulus wyszedł jak odgrzewany po raz 10. kotlet, którego skąpy właściciel podrzędnego baru próbuje wcisnąć wygłodzonemu studentowi, bo to udowadnia dwie najważniejsze sprawy. Po pierwsze koncepcja Obcego stworzona przez Scotta, O’Bannona i Gigera jest kompletna i nieważne, jakie będą czasy i możliwości techniczne, można ją co najwyżej powtarzać w kolejnych produkcjach, odcinając od niej kupony. Po drugie zupełnie nie widać sensu w uzupełnianiu historii walki ludzi z ksenomorfami w linii czasowej między już opublikowanymi filmami z wyjątkiem tego, co działo się po wydarzeniach z Obcego: Przymierza, bo to faktograficznie jest najciekawsze. Reszta to mogą być tylko powtórki, owe przypisy, które nic nie wnoszą do całości uniwersum, niemniej mogą zachęcać kolejne pokolenia do zapoznania się ze starszymi produkcjami. Nic więc straconego. Widać to w Obcym: Romulusie, który smakuje jak popłuczyny po 8. pasażerze Nostromo, którego ktoś dla wzbogacenia akcji i zarobienia większej kasy próbował złączyć z Decydującym starciem Jamesa Camerona. To jednak wcale nie tak źle, że Romulusa nakręcono. Mam nadzieję, że zachęci on młodsze pokolenia odbiorców do zapoznania się ze starszymi produkcjami, których premiery pamiętają tylko ich rodzice, zamulający bez przerwy o jakimś tam klimatycznym science fiction, które niszczy współczesna Marvelowska sieczka.
Chociaż dla niektórych jestem już dziadersem, to o Marvelu tak nie myślę, a zwłaszcza że jego fanami są widzowie o mniejszych zdolnościach intelektualnych, a z takim określeniem się niestety spotkałem ze strony owych starych, których z zasady CGI przeraża. Ci starzy jednak mają czasem rację, że tak zamulają, bo Obcy: Romulus niczego nowego stylistycznie nie pokazał. Nie mógł. W sumie nawet trochę zepsuł klasyczne motywy zaproponowane przez Scotta, wprowadzając bardzo słabą mentalnie główną bohaterkę Rain (Cailee Spaeny), która nawet fizycznie nie dorasta do siły, którą dysponowała Ellen Ripley (Sigourney Weaver), prawdziwa heroina, przed którą ksenomorf chociaż trochę się ugiął. A na dodatek ten płaczliwy, wiecznie rozdarty między obowiązkiem wobec firmy Weyland–Yutani a „człowieczeństwem” android o słodkim imieniu Andy (David Jonsson). Załoga wyrzutków spragnionych dostatniego życia poza kolonią górniczą nie grzeszy również inteligencją. Gdy wchodzą na opuszczoną stację Romulus Remus, od razu włączają zasilanie i system podtrzymywania życia, po czym ściągają maski, nie zważając na wszelkie drobnoustroje i wirusy. Nie będę wspominał o idiotycznym wyczynie z kradzieżą czynnika chłodzącego bez sprawdzenia, co chłodzi i czy jest to niebezpieczne. Czekam więc na całkiem zasadną krytykę ich zachowania, podobnie czepialską i uporczywą, jak ta w przypadku Prometeusza. Jak dotąd jej nie zauważyłem. Czyżby wybiórczy krytycyzm?
Poszerzenie świata przedstawionego w Romulusie również było średnio trafione, bo z poprzednich części widzowie powinni domyślić się, że WY to firma wyzyskująca kolonistów, której zależy na rozwoju militarnym, a nie pokojowym. Pokazanie tego infantylizuje uniwersum, które zawsze cechowało się pewną zamkniętością, nawet w przypadku Prometeusza i Przymierza, do których zresztą mocno Romulus nawiązuje. Ckliwość postaci ciężarnej Kay rekompensuje to, co wydostaje się z jej skrwawionych dróg rodnych, a jest to efekt mutacji ludzkiego DNA oraz mikroorganizmów, które kiedyś tak sprawnie wykorzystali Inżynierowie do stworzenia życia na Ziemi, a potem David do skonstruowania… Otóż to, efekt tej mutacji znów nawiązuje do Prometeusza, jak również mitologii. Ma twarz Inżyniera, tyle że walczącego o przetrwanie w drastyczny sposób, nawet kosztem swojej matki. Nic w tym nowego. Małe pająki z gatunku sidlisza piwnicznego również pożerają rodzicielkę, żeby przetrwać najniebezpieczniejszy, początkowy etap życia. Problem jednak w tym, że wszystkie te motywy znamy, łącznie z dźwiękami odpalanego komputera w Romulusie na samym początku.
Nic nowego Fede Álvarez wraz z Rodo Sayaguesem nie byli w stanie widzom dać, podczas gdy Ridley Scott w sposób rewolucyjny powrócił do tematu historii ksenomorfa chociażby w Prometeuszu i Przymierzu, po dość nietrafionej wersji Jeana-Pierre’a Jeuneta. Nie ma więc lepszego Obcego treściowo od tego, który został ulepiony przez Scotta jeszcze w latach 70., nawet ten od Finchera jest wciąż tym samym potworem, funkcjonującym w podobnie hermetycznym świecie, z Ellen Ripley jako nadworną heroiną, której alegoria moralna może i jest szersza, a los tragiczniejszy, lecz to wszystko. Czy więc można coś jeszcze wymyślić, żeby widzów zaskoczyć, jak zrobił to Scott, wracając do serii w 2012 roku? Skoro już ustaliliśmy, że Romulus jest przypisem do 8. pasażera oraz niewiele wnosi do całej serii, prócz uściślenia paru kwestii na temat korporacji Weyland–Yutani, warto pokusić się o wskazanie, w którym kierunku seria powinna iść. Nie jest to z pewnością kopiowanie slasherowych, klaustrofobicznych horrorów science fiction. Ta ścieżka została wytyczona i dopowiedziana w 8. pasażerze Nostromo, a widać, że jej remake’owanie wychodzi ambiwalentnie, jakby twórcy Romulusa bali się jednoznaczności, bali się emocjonalnego dystansu postaci i musieli wkładać w usta bohaterów niepotrzebną, humanistyczną górnolotność. Nie pomógł racjonalny pół-Ash, chociaż był jasnym punktem na tej remake’owej mapie, gdzie nawet muzyka pozostała przearanżowaną kopią tematów Jerry’ego Goldsmitha. Bo tak naprawdę, mając taki wzorcowy materiał historyczny, marnym wyzwaniem jest realizacja kolejnych części uniwersum w stylu Romulusa. Najbardziej obiecującą i o wiele trudniejszą ścieżką wydaje się droga z pełniejszą treścią, rozwijająca historię Davida po Przymierzu. Stylistyka Przymierza i Prometeusza, również jest dobrym wyjściem, żeby poprowadzić uniwersum dalej. Romulus przez swoją odtwórczość nie przetrwa, bo jest udawany, zbyt prosty metaforycznie, wręcz romantyzujący ksenomorfa (scena z uratowaniem Rain w szybie windy), antropomorfizujący, a nawet odwołujący się do socjalistycznej idei wolności, o którą walczy uciśniony przez korporację WY lud.
Każda z poprzednich części miała swój charakter. 8 pasażer Nostromo był pierwszy, zaprezentował ksenomorfa jako doskonały, nowatorski organizm i bohatera horroru kosmicznego, który wytyczył szlak dla gatunku. Decydujące starcie zachwyciło widzów akcją, szanując jednak oryginał. Za tę ciekawą równowagę, należy się uznanie Jamesowi Cameronowi. Obcy 3 zaś wrócił do korzeni, lecz z o wiele szerszą podbudową filozoficzną, oraz uzupełnił i zakończył historię Ellen Ripley, jako kobiecej bohaterki, podważającej płciowe kanony. A potem był Obcy 4, czyli eksperyment wprowadzający surrealizm do uniwersum, źle przyjęty, lecz kasowy dla Jeuneta oraz bardzo charakterystyczny. Serię zakończyły Prometeusz i Przymierze, czyli nowe, rewolucyjne dla ksenomorfa otwarcie historii, falsyfikujące tajemniczość doskonałego organizmu, demitologizujące jego genezę, podobnie jak on obnażał w 1979 roku nasze seksualne oralno-analne lęki. Co na tle tych wszystkich filmów można powiedzieć o Romulusie? Doprawdy nie wiem. Niewiadome jest dla mnie, w czym jest on wyjątkowy, charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju etc. Jeśli miał to być tylko fanserwis, to się udało, lecz poza tym jest pusto, a każdy film z serii Obcy nie był mielizną treściową, nawet jeśli wydawało się niektórym, że kameralna pogoń za nieznanym organizmem z miotaczem ognia w ręku na mrocznym Nostromo jest tylko prostą jak cep eksploatacją lubiących jumpscary widzów. A może twórcy Romulusa pozazdrościli kapitalnej aktorsko roli Michaelowi Fassbenderowi, chcąc wtrącić swojego androida w podobne rozterki mentalne? Wyszło, jakby śledź udawał złotą rybkę.
Ale chociaż krew ksenomorfów w Romulusie naprawdę przepala wszystko, a nie jak w poprzednich częściach serii w zależności od sceny raz kopie statek niemal na wylot, raz jest jak nieszkodliwy soczek. Tak więc w Davidzie nadzieja, że Ridley Scott albo Denis Villeneuve opowiedzą mi kiedyś jego historię do końca.