ZAPOMNIANE parodie filmów SCIENCE FICTION
Patrząc na ten zestaw filmów, uświadomiłem sobie, jak kolosalny wpływ na fantastykę naukową i zupełnie antynaukową miały dwie sagi, których przynależność do gatunku science fiction bywa kwestionowana – Gwiezdne wojny i Star Trek. No, może jeszcze załapie się do tego zestawu Obcy, ale potem długo, długo nic. Parodie kina SF są więc ciekawym przetworzeniem znanych i ponadczasowych motywów, ale jednocześnie pozwalają sobie na o wiele więcej satyry niż wielkie sagi lub poważne w dzisiejszym stylu aspirujące do mądrych, transhumanistycznych traktatów. W poniższych filmach również znajdziemy wiele ponadczasowych sentencji, które się jednak nie przebiły, być może przez to, że mają bardzo tanią, żeby nie powiedzieć: tandetną, formę wizualną. Nie pozwólmy im jednak całkiem zniknąć pośród takich alternatyw pastiszowego SF jak np. Oni żyją, Dark Star, Przygody Buckaroo Banzai oraz Barbarelli.
„Substancja” (1985), reż. Larry Cohen
Nie można powiedzieć, że Substancja jest filmem zrobionym na odczepnego, że się twórcy nie starali, że nawet nie podołali ciekawemu scenariuszowi. The Stuff to film mający ambitne cele, które jednak ostatecznie nie zostały zrealizowane przez może nazbyt abstrakcyjny scenariusz oraz niedostosowanie środków do jego odpowiedniego widzowi zaprezentowania. A przypomnę tylko, że historia w filmie jest naprawdę fantastyczna i z głębszym przekazem. Otóż wyobraźmy sobie, że jest Jason, młody chłopak z Long Island, którego pewnej nocy nawiedza w lodówce pewna osobliwa wizja. The Stuff to coś w rodzaju lodów, więc samo nie powinno się poruszać, ale Jason widzi, że zachowuje się jak żywy organizm. Klasycznie więc jak na tego typu filmy biegnie do ojca i prosi, żeby ten sprawdził, co się czai w lodówce, ale ojciec nie widzi nic osobliwego. A to dopiero początek. Potem zobaczymy dużo ostrzejsze sekwencje – substancja będzie zabijać ludzi w przeróżny sposób – rzucać nimi o ścianę, dusić, no i przede wszystkim świetnie smakować. Reżyser Larry Cohen wiedział, że robi film klasy B w latach 80., będący odpowiednikiem filmu klasy B z lat 50. Cohen oscyluje pomiędzy przesadną komedią a spokojnym, kipiącym paranoją horrorem. Zamiar Cohena co do filmu jest godny podziwu. Chciał opowiedzieć historię bezmyślnego konsumpcjonizmu, jaki miał miejsce w latach 80., ale do dzisiaj nic się nie zmieniło, o czym świadczy rosnąca waga obywateli USA, niestety również Europejczyków, w tym Polaków. Większość Amerykanów nadal po prostu bez namysłu pochłania przetworzoną żywność, a Cohen tylko wymyślił efektowne porównanie, żeby konsumentom lepiej uzmysłowić, jaką krzywdę sobie robią. Substancja jest niedocenionym i zepsutym pastiszem kina SF i horroru, a wystarczyłoby w niektórych scenach wprowadzić inny montaż.
„Space Truckers” (1996), reż. Stuart Gordon
Johnny Canyon (znakomity komediowy Hopper) to zadziorny, kosmiczny kierowca ciężarówki, który jest kopią postaci Krisa Kristoffersona z Konwoju. Przewozi jednak z planety na planetę ładunek kwadratowych świń dla korporacyjnego kretyna i bogacza George’a Wendta. Kiedy niestety Wendt ma wypadek, a więc zostaje wyssany tyłkiem przez okno stacji kosmicznej, Canyon – wraz z pomocnikiem Mikiem i kelnerką Cindy, która podoba się Mike’owi, musi podjąć się ściśle tajnej misji przewiezienia pewnego ładunku. Oczywiście jak to bywa w tego typu historiach, załoga Canyona zostaje napadnięta przez kosmicznych piratów pod wodzą okaleczonego Macanudo (Charles Dance), a ładunkiem nie są jakieś tam erotyczne fanty, a genetycznie zmodyfikowane maszyny do zabijania. Nie jest to równy film, ale nadrabia humorem i niezłą grą aktorską. Co ciekawe, nawet po latach obronił się przed upływającym czasem. Jest nawet nieco mrocznie, jak w Łowcy androidów. Migoczący statek piracki wyłaniający się z deszczu czarnych meteorów jest niesamowicie sugestywny. Najgorzej jest jednak z fabułą – jest za krótka, ma zbyt mało wątków, żeby film zaspokoił te przynajmniej dwugodzinne potrzeby fana SF. Warto go jednak docenić wizualnie i traktować jako kultowe guilty pleasure, nawet ze względu na Dennisa Hoppera i Charlesa Dance’a.
„The Creature Wasn’t Nice” (1981), reż. Bruce Kimmel
37 ocen na FB, a film powinien być absolutnym hitem ze względu na obecność jednego aktora – Leslie Nielsena, no i relację z Obcym Ridleya Scotta, bo to przecież ten tytuł zainspirował scenarzystów. The Creature Wasn’t Nice opowiada historię statku kosmicznego Vertigo, który trafia na dziwną planetę. Aktorzy znajdują na jej powierzchni coś, co w filmie przypomina kupę, ale jest tak naprawdę kulą protoplazmatyczną. Oficer naukowy decyduje się zabrać to na pokład i wtedy się zaczyna. Z protoplazmy rozwija się ciekawa istota, która stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla załogi oraz przejawia ciekawe zainteresowania. Wiem, że będzie to spojler, ale muszę – jednooki obcy uwielbia śpiewać. Mógłby z powodzeniem występować w wodewilach. Osobowość Lesliego Nielsena idealnie pasuje do szalonej produkcji, która jest naprawdę śmieszna i estetycznie śmiesznie tania. Ta formalna tandeta jak z planów małomiasteczkowej kablówki zupełnie jednak nie przeszkadza. Szkoda, że filmu właściwie nikt nie zna.
„Repo! The Genetic Opera” (2008), reż. Darren Lynn Bousman
W tym zestawieniu jest to wyjątkowa produkcja. Zaskoczy każdego fana SF i horroru formą wizualną i sposobem narracji. Repo! Jest musicalem z pogranicza horroru i fantastyki medycznej. Przedstawia brudny świat, który nawiedza niewydolnościowa apokalipsa. Ludzie umierają, bo ich narządy przestają działać, ale na horyzoncie pojawia się korporacja, która oferuje ratunek – przeszczepy za pieniądze, z odroczoną płatnością. Jeśli ktoś w 3 miesiące nie ureguluje zobowiązania, wysyłany zostaje windykator – a ściągnięcie długu polega na odebraniu narządu, bynajmniej nie w kontrolowany operacyjnie sposób. A teraz wyobraźcie sobie, że tak mroczna fabuła ubrana jest w musicalowe i operowe fatałaszki. I to wszystko jest naprawdę dobre, poruszające i jedyne w swoim rodzaju. Film zasługuje na szczególną uwagę właśnie ze względu na estetykę. Nie powstydziłby się jej sam Tim Burton.
„Hardware Wars” (1978), reż. Ernie Fosselius
Hardware Wars to krótkometrażowa parodia filmu science fiction w ogóle oraz gatunku space opery w ogóle. Film został wydany w 1978 roku i jest znany ze swojego absurdalnego humoru oraz… niskiego budżetu, chociaż jest uważany za najbardziej dochodowy krótki metraż w historii kina, który w latach 90. Otrzymał nawet cyfrowe odświeżenie. Hardware Wars został stworzony jako odpowiedź na popularność Gwiezdnych wojen George’a Lucasa, które miały premierę w 1977 roku. Twórcy mieli pomysł na absurd, z którego później skorzystał Mel Brooks. Bez Hardware Wars nie byłoby Kosmicznych jaj. Warto zobaczyć te 12 minut szalonej jazdy z takimi postaciami jak: Fluke Starbucker (Luke Skywalker), Princesa Anne-Droid (Princess Leia), Ham Salad (Han Solo), Chewchilla the Wookiee Monster (Chewbacca). Film prezentuje absurdalne efekty specjalne. Zobaczymy żelazko w kosmosie oraz ręczny mikser! Walki na świetlne miecze będą toczyły się przy użyciu czegoś w rodzaju długich noży. Jeśli tylko ktoś lubi absurdalne dialogi, od razu polubi tę krótkometrażową parodię SF space opera.
„Gwiezdne jaja: Część 1 – Zemsta świrów” (2004), reż. Michael Herbig
Przyznam się, że się nie spodziewałem takiego obrotu sprawy, zwłaszcza podtekstów seksualnych, w sumie najprostszych z możliwych i dość niepoprawnych politycznie dzisiaj, ale to były inne czasy. Twórcy filmu znaleźli doskonały sposób, żeby raz na zawsze pogodzić psychofanów Gwiezdnych wojen i Star Treka. Imperatora Palpatine’a należało wysłać na Marsa, żeby tam próbował założyć kolonię pieczonych kurczaków, a kapitana Kirka zmienić w geja dowodzącego statkiem Apollo, oczywiście, że w kształcie penisa z wielką główką i dorodnymi silnikami. Oczywiście w załodze kosmicznego penisa znalazły się kobiety (Bora Bora jako odpowiednik Nyoty Uhury). Problem tylko z nimi taki, że Spock i Kirk raczej się nimi nie zainteresują. Cytując jedną z piosenek z filmu, „aj, aj, aj, bez jaj”, stosowany przez Niemców humor ma wielkie jaja na każdym kroku, tyle że widz musi być uodporniony na homonawiązania. Zwłaszcza ten lewicujący widz, który niekiedy wszędzie widzi jakiś podtekst nierównościowy. Luzik – Niemcy mają w tym doświadczenie i dystans, mający niewiele ma wspólnego z poprawnością polityczną, seksualną, religijną i jakąkolwiek, którą możemy sobie wyobrazić. Ilość użytych w produkcji motywów wziętych z innych fantastycznych światów jest niezliczona. Poza sagami George’a Lucasa i Gene Roddenberry’ego zobaczymy taksówkarza rodem z Piątego elementu (w tej roli rewelacyjny Til Schweiger), podróże w czasie jak w serii Powrót do przyszłości, zmagania rycerzy przeniesione żywcem z Obłędnego rycerza, bijatyki na dzikim zachodzie przypominające starcia z kosmicznymi najeźdźcami jak w Kowbojach i obcych i wiele, wiele innych analogii. Dla każdego miłośnika gatunku film reżysera Lissi na lodzie powinien być bezkompromisowym odprężeniem.
„Lodowi piraci” (1984), reż. Stewart Raffill
Nie mam zamiaru udowadniać, że ta produkcja klasy B nie powinna być za taką uznawana. Nie ma w niej nic, co dałoby się obronić jako wysublimowane kino dla koneserów SF. A jednak nie da się o tej produkcji zapomnieć, jeśli tylko się ją obejrzy. Jest miksem tak wielu motywów, bawi się nimi, wyśmiewa, daje takie przyjemne wrażenie bezpieczeństwa przed ekranem, wejścia w inny świat, który wydarzył się w kinie co najmniej 30 lat temu, i wtedy wydarzał regularnie. Lodowi piraci przyzwoicie wspominają tamte czasy, będąc filmem science-fantasy nawiązującym mocno do Gwiezdnych wojen. Założenie pastiszu w tym przypadku jest interesujące, choć czasem zbyt mocno nerwowo zrealizowane. Postacie są kolorowe, choć stylem gry nie odstają bardzo od wstawek fabularnych w filmach porno. Jeśli więc jesteście sentymentalni i spragnieni kosmicznej przygody, to film dla was – zapewni 90 minut rozrywki kompletnie neutralnej dla przemęczonego myśleniem mózgu.
„Wszystko, tylko nie buty” (1993), reż. Tom Stern, Alex Winter
Ciekawie przetłumaczony tytuł w stosunku do oryginału. Zaskakująco bogata w gwiazdy obsada, bo zobaczyć możemy Brooke Shields, Randy’ego Quaida, Williama Sadlera, Keanu Reevesa oraz Mr. T. Może to znane postaci nie dla młodszego pokolenia wychowanego na MCU, ale kiedyś byli to popularni i uwielbiani celebryci. W filmach klasy B tacy nie grali, więc Freaked chociażby dlatego zasługuje na uwagę. Produkcja została nakręcona za 12 milionów dolarów, więc to znów nie aż tak mało. Tytuł jednak jest zupełnie nieznany. Na FW opinię o nim wyraziło zaledwie 295 osób. Freaked to jeden z tych filmów, który wprawia widza w stan zupełnego oszołomienia i dezorientację, dopóki nie złapie się osobliwego, cyrkowego rytmu wydarzeń. A fabuła wygląda mniej więcej tak: Główny bohater Ricky to niegdysiejsza dziecięca gwiazda, która stara się na nowo nią zostać, poprzez użyczenie swojego wizerunku pewne firmie produkującej nawóz. Problem w tym, że nawóz cieszy się dość złą opinią – podobno jest toksyczny. Ricky ma wątpliwości, więc szef firmy namawia go na sprawdzenie jakości produktu za 5 milionów dolarów w osobliwym miejscu nazwanym Santa Flan. Z powodu kilku zbiegów okoliczności Ricky trafia jednak wraz z przyjaciółmi nie do siedziby filmy, żeby promować jej wizerunek, a na farmę dziwolągów. Szybko okazuje się, że lubią tam pewien konkretny rodzaj nawozów.
„Najazd obcych” (2009), reż. R.W. Goodwin
W XXI wieku twórcy kina klasy B, a zwłaszcza pastiszów science fiction wpadli na pomysł, że będą nawiązywać do wizji fantastyki z lat 50., a to zapewni im sukces. Nie zawsze to przekonanie jest słuszne, lecz w tym przypadku taniość produkcji została zrekompensowana tymi nawiązaniami. Różnica jest jednak jedna i najważniejsza Najazd obcych jest kolorowy, co w latach pięćdziesiątych było rzadkością, ale poza tym jest to świadome odwzorowanie estetyki tamtych czasów, a więc mnóstwo szczękoczułek, macek, pazurów, broni laserowych itp. Może starsi widzowie zechcą docenić tę produkcję kręconą przecież nie aż tak dawno? Wątpię jednak, czy mimo tego zdecydują się na nią młodsi. Mogą uznać tę stylistykę za nieudolną i zupełnie niepotrzebną. Najazd obcych to film, który bardziej pasuje do jakiejś nerdowskiej konwencji SF lub Comic-Conu, niemniej fanów science fiction powinien zachwycić.
„Głupcy z kosmosu” (1985), reż. Mike Hodges
Zwykle boimy się kosmitów i uważamy ich za istoty inteligentniejsze od nas, a na dodatek obrzydliwe z wyglądu. Przejawiają one patologiczne zainteresowanie naszymi miejscami intymnymi i chcą podbić Ziemię. To tak w skrócie. Głupcy z kosmosu reinterpretują te motywy z kina SF na swój sposób, tak żebyśmy się więcej kosmitów nie obawiali. Film opowiada historię czterech pechowych humanoidalnych obcych, którzy przypadkowo lądują swoim statkiem kosmicznym na Ziemi, a konkretnie na M1, na obrzeżach Hatfield. Komediowość zaś polega na pokazaniu kosmitów jako niezbyt rozgarnięte intelektualnie istoty, które swoją głupotą obnażają nasze ziemskie absurdy. Produkcja więc mocno kpi z brytyjskich obyczajów społecznych, agresywnej amerykańskiej polityki zagranicznej oraz generalnie establishmentu i mediów. Boleśnie ukazuje, jak bardzo jednostka człowieka jest niedorzeczna w skali całego wszechświata wraz ze swoimi motywami postępowania. Człowiek to generalnie popijający zbyt dużo piwa, mający obsesję na punkcie mody, leniwy, niewychowany, egoistyczny, drażliwy, z ogromnym poczuciem własnej wartości i bardzo małą samoświadomością pasożyt, któremu – o dziwo – udało się podbić jakąś małą planetkę. Są jednak głupsi kosmici, więc nie mamy się czym martwić.