ONI ŻYJĄ. Matrix lat osiemdziesiątych
Zanim Neo z “Matrixa” wdział swój czarny płaszcz i czarne okulary i wyruszył na krucjatę przeciwko kłamstwu i powszechnej manipulacji, w latach 80. John Nada, bohater filmu “Oni żyją”, wszedł na podobną ścieżkę.
Zamiast “Zimnej bryzy nad górami” Reevesa (bo to przecież oznacza hawajskie imię gwiazdy) mieliśmy tu Roddy’ego Pipera. Ex-wrestler o wyglądzie drwala z obowiązkowo złą fryzurą przebył podobną drogę z ringu do kina co Hulk Hogan i prezentował zbliżony poziom aktorski. Za to jak mało kto nadawał się do tłuczenia innych po pysku.
Reżyser filmu, John Carpenter, to już legenda. Twórca kina popularnego (głównie sci-fi i horrorów), który nakręcił kilka pozycji kultowych, kilka niezłych lub bardzo dobrych i i zaliczył parę wpadek. Od lat bez większych sukcesów, ale jego wcześniejsze tytuły wciąż błyszczą i rozpalają wyobraźnię. Jeśli ktoś ma przynajmniej średnie rozeznanie w popkulturze, musiał słyszeć o takich tytułach jak “Ucieczka z Nowego Jorku”, “Coś”, “Halloween” czy “Atak na posterunek 13”.
“Oni żyją” pochodzą z lat 80., kiedy to twórca święcił największe triumfy, jednak wspomniany tytuł nie stał się kolejnym hitem Carpentera. “Oni” nie zarobili wielkich pieniędzy ani nie przyczynili się do rozsławienia nazwiska twórcy w świecie. Mówiąc wprost, Carpenter – uznany rzemieślnik, ciosający hit za hitem – zaliczył tu wpadkę. Wyglądało na to, że film trafi na śmietnik historii kina razem z breją wytwórni Troma czy “tłuczonką” Alberta Pyuna.
Tyle że “Oni żyją”… faktycznie nadal żyją. Nie życiem oscarowych szlagierów, ale dojrzałym życiem obrazu, który jakoś opiera się zapomnieniu i nadal znajduje fanów.
Zacznijmy od Polski. Po pierwsze, “Oni żyją” pozostali w pamięci dzisiejszych 30- i 40-parolatków. Najwięcej uczucia zaskarbili sobie pewnie w miłośnikach sci-fi czy wszystkożernych fanów kaset video. Swoje zrobiły też seanse w telewizji – zazwyczaj w późniejszych porach, zarezerwowanych dla mniej ambitnego kina. Film pojawił się w Polsce również na DVD. To wystarczało, żeby rzucić pewien urok.
Okazało się, że w wielu innych krajach, w tym w USA, “Oni żyją” także zostawił niezatarty ślad. Nie bez znaczenia jest, że fabułę oparto na diabelnie prostym pomyśle – historia tak uniwersalna da się streścić w dwóch zdaniach i zapada w pamięć.
O niezwykłym statusie filmu świadczy także fakt, że pewne teksty jego bohatera dało się usłyszeć w legendarnej grze komputerowej “Duke Nukem 3D”, a marka odzieżowa OBEY, odnosząca aktualnie wielki sukces, zapożyczyła swoją nazwę z produkcji Carpentera (swoją drogą, ciekawe, ilu właścicieli czapeczek OBEY ma pojęcie, do czego się odnosi ów komunikat).
Czym zatem są “Oni”? Czy jest to powoli wykluwający się kult, od lat budujący swoją rangę, czy też gniot, który jednak ciężko zignorować?
Bohaterem filmu jest John Nada, barczysty przybysz znikąd. Właśnie pojawił się w L.A. z wielkim plecakiem podróżnym, szukając pracy i schronienia. Wygląda na takiego, co z niejednego pieca chleb jadał. Mimo że życie go nie rozpieszcza, nadal wierzy w Amerykę. Wszystko zmienia się, kiedy bohater znajduje niezwykłe okulary przeciwsłoneczne. Wkłada je i poznaje prawdziwe oblicze świata. Okazuje się, że ulice miasta wypełniają instrukcje – niedostrzegalne gołym okiem – nakazujące posłuszeństwo wobec systemu.
Banknoty mówią: ”Jestem twoim bogiem”. Billboardy i gazety z ukrytym przekazem programują ludzkie zachowania. Należy skupić się na konsumpcji i reprodukcji. Wyłączyć wyobraźnię. Telewizja także generuje ukryty strumień informacji, formatujących idealnie posłusznego obywatela.
W dodatku okazuje się, że ziemia jest pod kontrolą kosmitów, którzy podszywają się pod ludzi, uprawiając ciche niewolnictwo z pomocą niewidocznej propagandy. Zewnętrznie wyglądają jak my, ale okulary Nady ujawniają prawdę: pod skórą połyskują metalicznie jak roboty, mają wielkie, jakby mechaniczne oczy i szczęki niczym tytanowe zaciski. Za to bezwolne jednostki ludzkie nieświadomie wykonują narzucony im plan.
Nada przeżywa szok poznawczy. Jego system wartości sypie się. Ale jako że nie należy do słabych czy sentymentalnych, postanawia rozwiązać problem. W jego wypadku oznacza to wyrwanie go z korzeniami. Nasz working class hero sięga po broń i postanawia strzelać do wszystkiego, co nie jest człowiekiem.
“Oni żyją” to melanż istotnego przesłania i pełnego dezynwoltury wykonania. Film wyraźnie rozpada się na kilka części, spośród których te pierwsze mają w sobie jeszcze pewne elementy powagi, ale im dłużej trwa seans, tym wyraźniej czuć uwiąd wyobraźni i skupianie się na mało widowiskowej rozpierdusze. Mroczne i pełne grozy są sceny niszczenia przez oddziały policji koczowiska biedoty, gdzie schronienie znajduje Nada. Zamiast ironii mamy tu realistyczny obraz siły aparatu władzy i strachu zwykłych ludzi – osaczonych i sprowadzonych do roli gruzu czekającego na uprzątnięcie.
Nieźle też wypada kluczowa scena “okularowej inicjacji”, gdzie opada kurtyna i cały brud świata ujawnia się w pełnej krasie. Ujęcia demaskujące rzeczywistość nakręcono w czerni i bieli i mimo że także posiadają pewną dozę umowności, infekują lękiem. Tyle że potem zaczyna się “wyzwoleńcza“ część filmu, gdzie narwany Nada z shotgunem postanawia głosić prawdę za pomocą salw z broni palnej.
Wygląd kosmitów zainspirowały zapewne tanie horrory z lat 50., pełne owadzich mutantów z tektury. Jeśli ktoś chciałby się ich bać, musiałby się naprawdę postarać. Zresztą cała nasza dalsza wędrówka z Nadą to – na poziomie fabularnym – nurzanie się w naiwnościach. Sytuacji nie ratuje nawet fakt, że film jawnie wybiera komiksową konwencję. Ją także należałoby umocować nieco solidniej, żeby nie doszło do wygaśnięcia zainteresowania widza całym projektem.
“Oni żyją” stają się w pewnym momencie ramboidalną komedyjką, z której wyparowuje napięcie wytworzone we wcześniejszych partiach filmu, a żarty robią się coraz bardziej lurowate. Sprawia to, że końcówkę oglądamy już z pewnym znużeniem.
Roddy Piper nie jest żadnym De Niro, więc z palców nie strzyka mu charyzmą, która mogłaby trzymać nas na krawędzi fotela. Aktor potrafił krzyczeć, prężyć mięśnie i jak ulał pasował do sceny 10-minutowego mordobicia, stanowiącej jeden z popisowych numerów filmu. Scena sama w sobie świadczy o podejściu autora, który najwyraźniej za nic miał wtedy subtelności. Reżyser postanowił wzbogacić “Onych” widokiem facetów tłukących się w zaułku jak dwa ociężałe dinozaury, porykujące raz za razem podczas miotania sobą o glebę. Widać, że Piper czuł się w tych sekwencjach jak ryba w wodzie.
Jego bohater to sympatyczny osiłek, który posiada pewne cechy Clinta Eastwooda czy Jezusa Chrystusa, ale przede wszystkim stanowi prostą maszynkę o konstrukcji betoniarki, stworzoną do wylewania z siebie potu na budowie albo eksterminacji kosmitów, rzucający one-linerami, które trzeszczą w zębach i trzeba je zapić piwem.
Drugi plan spisał się naprawdę dobrze. W roli tajemniczej Holly wystąpiła Meg Foster, której oczy wprowadzają niepokój. Aktorka jest już ikoniczną twarzą kina klasy ”B” lat 80. i nie zawodzi jako enigmatyczny element o nieznanym przeznaczeniu.
Jako jedyny sprzymierzeniec Nady pojawił się Keith David, który aktorsko znacznie przewyższa Pipera. Możecie go kojarzyć z kilku filmów o wojnie wietnamskiej czy z “Coś” Carpentera. W każdym razie jest to solidny aktor, który i tu wprowadził nieco realizmu, ale z drugiej strony do twarzy mu z karabinem.
Zdjęcia, montaż czy muzyka są w porządku. Carpenter to jednak solidna firma i nawet jeśli nie dysponuje wielkim budżetem, to technicznie trzyma filmy w ryzach.
Podsumowanie tego sci-fi o osobliwym smaku nie jest rzeczą prostą. “Oni żyją” ma w sobie wszelkie składowe kultowego kina: charakterystyczne motywy (ukryte komunikaty, spisek przeciwko ludzkości, “okulary prawdy”), buracko-luzackie teksty, sążnistą dawkę strzelaniny, bohatera, który zapada w pamięć, no i bójkę z choreografią podpatrzoną w jakiejś melinie.
Czy to wystarczy, żeby pojawiła się owa magia, która sprawia, że film przyspawa nas do ekranu bez względu na to, ile razy go widzieliśmy? Nie, ale było blisko.
Czy jest to film dobry lub bardzo dobry? Nie, ale ma naprawdę dobre momenty. Czy zatem jest to klęska? Nie do końca.
Wielu ludzi film zna, pamięta i w jakiś sposób ceni. Niektórzy mówią o nim jako o “kultowcu”. Moim zdaniem byłoby to jednak nadużycie.
Do tego statusu nieco filmowi brakuje. Trochę czadu, zdecydowania czy pomysłów w drugiej połowie filmu. Obrazy kultowe nie muszą być doskonałe (niekiedy mamy do czynienia z sytuacją odwrotną), ale “Oni żyją” to po prostu opowieść nierówna, w której pewne elementy z pewnością zasługują na pamięć, jednak całość rozkraczyła się gdzieś pomiędzy kuriozalnym wygłupem, poważnym komunikatem, monotonnym filmem akcji i bombastyczną satyrą. Z pewnością jest to historia, którą co najmniej warto zobaczyć. Mimo że umowna i naiwna jak diabli, zostawia pewien niepokój. Być może dlatego, że w prosty sposób tłumaczy to, co wszyscy widzimy za oknem. Prostota przekazu nie umniejsza jego siły ani aktualności. Co więcej, myślę, że to właśnie ona przyciąga do filmu kolejne pokolenia.
Moją sympatię do tytułu wzmaga jakieś podskórne przeczucie, że powstał z potrzeby serca i pomimo niedoskonałości, jest jednym z nielicznych kinowych “fucków” wyciągniętych w stronę “ukrytych architektów naszej codzienności”.
“Oni” to też twór niecodzienny, który bawi, irytuje, intryguje, przynudza, ale też inspiruje i wnika do mózgu jak reklama podprogowa. Nieźle jak na skromny, stosunkowo krótki (jedynie 90 minut) film.
Niedawno w internecie gruchnęła informacja, że neonaziści twierdzą, iż “Oni” demaskują żydowską dominację nad światem. Nie brakuje głosów, że chodzi o dominację reptiliańską. Reżyser wyjawia, że film stanowił reakcję na powszechną w latach 80. chciwość, kult yuppie i krytykę reaganowskiej Ameryki. Jeszcze inni myślą, że to obraz o strzelaniu do kosmitów.
Ja za to polecam obejrzeć w internecie koszulki przedstawiające Donalda Trumpa jako jednego z “Onych”; strzał w dziesiątką – nie tylko estetycznie. “Oni żyją”. Kultowo czy nie, ale bezsprzecznie żyją.