search
REKLAMA
Recenzje

PRZYGODY BUCKAROO BANZAI. Absolutnie niesamowite i oryginalne science fiction

Po premierze Player One coraz więcej osób zaczęło poszukiwać w mediach społecznościowych odpowiedzi na pytanie, kim u diabła jest Buckaroo Banzai?

Jarosław Kowal

16 stycznia 2024

PRZYGODY BUCKAROO BANZAI. Absolutnie niesamowite i oryginalne science fiction
REKLAMA

W przeboju Spielberga główny bohater na chwilę przywdziewa niezbyt oryginalny strój tej zapomnianej postaci, ale obok tych wszystkich batmanów, stalowych gigantów i innych mechagodzilli zdaje się być reliktem przeszłości znanym tylko najbardziej wnikliwym nerdom. Przywróćmy więc Buckaroo Banzai do życia, bo w dobie mody na lata 80. powinien być wielbionym przez tłumy trendseterem.

Buckaroo Banzai, syn Amerykanki i Japończyka, rozpoczął życie tak, jak przeznaczone było mu żyć… pędząc w kilku kierunkach naraz. Był świetnym neurochirurgiem, ale był też niespokojnym duchem i wkrótce medycyna przestała mu wystarczać. Wędrował po całym świecie, studiując sztuki walki i fizykę cząstek elementarnych, zbierając zespół ekscentrycznych przyjaciół – rockmanów i zarazem naukowców, Rycerzy Hong Kongu. Jego odrzutowy samochód jest gotowy do ataku na barierę pomiędzy wymiarami, a Buckaroo Banzai stoi przed najtrudniejszą w swoim życiu próbą… A tymczasem kosmici ze swojego statku wysoko nad Ziemią nerwowo obserwują każdy ruch Buckaroo Banzai i jego ludzi.

Wybaczcie, że cytuję narrację z początku filmu w całości, ale niczego lepszego nie da się o nim napisać. Na start połączenie dwóch światów o najbarwniejszych zdobyczach popkultury, amerykańskiego i japońskiego (na co zresztą również w Player One położono duży nacisk); zaraz później neurochirurgia, sztuki walki, fizyka i zespół rockowy, a dalej jeszcze odrzutowy samochód i kosmici… O czym więcej można by marzyć? Przy Buckaroo nawet Arystoteles wygląda na człowieka o wąskich horyzontach. Konsekwencją tej ogromnej, rozbudzającej zmysły i nadzieje obietnicy jest jednak stopniowe przechodzenie w kompromis. Owszem, dziwaczna wizja W.D. Richtera (który niewiele więcej wyreżyserował, ale tworzył lub współtworzył znakomite scenariusze do Inwazji łowców ciał z 1978 roku, Drakuli z 1979 roku i przede wszystkim do Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy) potrafi oczarować osobliwymi pomysłami, ale nie ma ich aż tak dużo, jak można by się spodziewać po wstępie, a widz przyzwyczajony do dynamiki współczesnego kina może mieć trudności z przystosowaniem się do ślamazarnego tempa tej datowanej na 1984 rok produkcji.

Raz jeszcze posłużę się porównaniem do Player One, ponieważ w obydwu filmach prosta fabuła jest pretekstem do celebracji feerycznego, przerysowanego, pełnego dziwactw i kolorowych dodatków świata fikcji. Różnica jakościowa – w zakresie technicznym – jest kolosalna, w końcu jeden film kosztował siedemnaście milionów dolarów, a drugi sto siedemdziesiąt pięć, więc nie da się tego zakamuflować na ekranie, niemniej Richterowi udało się osiągnąć coś, na czym Spielberg mógł jedynie bazować – stworzyć całkowicie autorską wizję. Wspaniale jest zobaczyć Goro z Mortal Kombat rozdzieranego od środka przez maleńkiego ksenomorfa albo King Konga miażdżącego motocykl Kanedy z Akiry, ale barwność Przygód Buckaroo Banzai jest wolna od dzisiejszej mody na nawiązania, to idea zbudowana od zera, czysta i być może dlatego dzisiaj otoczona kultem (choć niekoniecznie w Polsce).

PRZYGODY BUCKAROO BANZAI

Jak na tak niszowe przedsięwzięcie, obsada wygląda imponująco. Wielu jej członków ma na koncie kanoniczne dla popkultury role – czy to Peter Weller jako Robocop, Christopher Lloyd jako dr Emmett Brown czy Jeff Goldblum jako Seth Brundle. Wszystkie zostały jednak zrealizowane dopiero kilka lat później, a w 1984 roku nazwisko żadnego z tych aktorów nie było powszechnie znane, na co najlepszym dowodem jest gęstość czupryn na głowach. To jeden z nielicznych filmów, w których widziałem Johna Lithgowa z włosami, a w dodatku jego niemalże Carreyowska postać to wręcz zapowiedź tego, co wyczyniał później w roli Dicka Solomona w Trzeciej planecie od słońca. W każdym razie nie mamy tu do czynienia z amatorstwem. Weller jako ninja Elon Musk jest w stu procentach przekonujący, a kiedy w trakcie hałaśliwego koncertu wychwytuje kobiecy płacz i rzuca mądrością rodem z chińskiego ciasteczka – Nieważne, dokąd idziesz, teraz jesteś tutaj – to ostatnim, co przyjdzie wam do głowy, będzie kpina.

Jaką rolę w tym całym kontrolowanym bałaganie odgrywa Smoleńsk? Smoleńsk jest tu miejscem niezwykle ważnym i aż trudno uwierzyć, że nie powołano w tej sprawie specjalnej komisji. Dopiero teraz, kiedy oglądałem film po wielu latach, uderzyła mnie waga rozkazu wydanego w pewnym momencie przez kosmitów: Odpalić broń nuklearną w stronę Smoleńska! Dlaczego ze wszystkich miejsc na planecie Ziemia akurat to, dzisiaj tak bardzo symboliczne i prowokujące do światopoglądowych konfliktów? Przypadek? Nie sądzę.

Zwieńczeniem filmu jest słynna scena przemarszu wszystkich bohaterów, przypominająca zbiorowy pokaz mody, oraz zwiastun części drugiej, która nigdy nie powstała. Richtera bardziej dziwiło jednak to, że producent David Begelman w ogóle pozwolił zaistnieć postaci Buckaroo Banzaia. W jednym z wywiadów wspominał: Begelman to najdziwniejsza osoba, z jaką kiedykolwiek pracowałem. W końcu popełnił samobójstwo, potwierdzając nasze przeczucia, że jest szalony. Przeczucia bynajmniej nie wiązały się z tendencjami samobójczymi, ale chociażby z inwestowaniem w filmy, w których sukces producent nie wierzył oraz z ogromnym bałaganem w umowach, co po dziś dzień blokuje możliwość powstania Buckaroo Banzai przeciwko światowej lidze przestępczej. W 1998 i w 2016 roku podejmowane były próby stworzenia serialu telewizyjnego (za drugim razem zaangażowany miał być popkulturowy guru, Kevin Smith), ale za każdym razem na przeszkodzie stawały właśnie niejasności prawne i wiele wskazuje na to, że Parzival w przebraniu to jedyny Buckaroo Banzai, jakiego w najbliższym czasie zobaczymy.

REKLAMA