SPOSÓB NA MORDERSTWO
„Wszystko, co się teraz wydarzy, zadecyduje nie tylko o twojej karierze, ale też życiu. Możesz je spędzić w korporacji, przygotowując umowy i uderzając do grubych praktykantek, zanim w końcu wsuniesz sobie lufę w usta. Albo możesz dołączyć do mojej firmy i stać się kimś, kogo rzeczywiście mógłbyś polubić.”
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o planach powstania serialu „How to Get Away with Murder” (polski tytuł „Sposób na morderstwo”), wyobrażałem sobie rozgrywający się w środowisku prawniczym kryminał. Taki, w którym nikt nie jest tylko dobry albo tylko zły, taki, gdzie liczy się wygrana sprawa, a niekoniecznie to, czy ktoś jest winny czy nie… Miałem przed oczami ambitnych studentów, dążących do celu po trupach (dosłownie) i ich mentorkę, gwiazdę sal sądowych, która sama zostaje zamieszana w morderstwo. Liczyłem na to, że będzie niejednoznacznie – idealny świat bogatych ludzi sukcesu będzie mieszał się z wypływającymi na wierzch brudami i zgnilizną. No i… wszystko to w tym serialu właściwie jest. Tyle że podane w stylu wideoklipu z MTV.
Zacznijmy jednak od początku… „Sposób na morderstwo” opowiada o grupie pierwszorocznych studentów prawa, którzy zapisują się na zajęcia słynnej pani adwokat Annalise Keating, nazywanych przez nią właśnie „How to Get Away with Murder” (w wolnym tłumaczeniu – jak wywinąć się od morderstwa). Na pierwszym wykładzie zapowiada ona, że kilka osób dostanie możliwość odbycia stażu w jej kancelarii. Walka o zaimponowanie pani profesor nie będzie jednak głównym tematem serialu. Już w połowie pierwszego odcinka dowiemy się, którzy studenci będą pomagać Keating w przygotowaniach linii obrony dla jej klientów. Poza tym dowiemy się, że wszyscy oni… są zamieszani w morderstwo.
W jednej z pierwszych scen serialu widzimy bowiem, jak czwórka studentów Keating zastanawia się co zrobić z ciałem. Nie wiemy czyje to zwłoki, kto jest mordercą ani w jakich okolicznościach doszło do zbrodni – widzimy tylko przerażonych młodych ludzi, którzy starają się ustalić, jaki ma być ich następny krok. Ostatecznie rzut monetą decyduje o tym, że spalą ciało. Wtedy jednak przenosimy się w czasie o trzy miesiące wstecz, gdy te same osoby rozpoczynały studia prawnicze. Jesteśmy z nimi, gdy uczęszczają na zajęcia Keating i jak pomagają jej bronić kolejnych klientów. W międzyczasie na uniwersyteckim kampusie zostają znalezione zwłoki zamordowanej cheerleaderki…
WCIĄGAJĄCA UKŁADANKA
Twórcy nie marnują czasu. Akcja ostro pędzi do przodu – w każdym kolejnym odcinku obserwujemy nową sprawę, nad którą pracuje Keating, jej wykłady oraz postępy w śledztwie dotyczącym zabójstwa studentki. Raz po raz dostajemy też przewinięcie akcji do przodu, do nocy morderstwa, w które zamieszani są główni bohaterowie. Nowe fakty w tym wątku odsłaniane są stopniowo. Czasem to samo wydarzenie pokazywane jest jeszcze raz, z perspektywy innej postaci, czasem z dołożeniem jakiejś dodatkowej informacji. Ostatecznie obie osie fabuły wpływają na siebie. Cały czas odkrywane są nowe elementy układanki, a wątki świetnie się ze sobą zazębiają. Gdy pod koniec pierwszego odcinka zostaje nam zdradzona tożsamość ofiary, historia staje się jeszcze bardziej interesująca. Widz po prostu chce się dowiedzieć dlaczego. Twórcy zaś nie będą mu tego ułatwiać, w każdym odcinku prezentując kolejne fałszywe tropy i nowe, zaskakujące informacje. Widać, że mieli oni świetną koncepcję, której wiernie się trzymają. Serial ten po prostu wciąga.
Dynamiczność fabuły to z pewnością jedna z większych zalet „Sposobu na morderstwo”. Wszystko rozwija się bardzo szybko, właściwie nie ma tu niepotrzebnych scen czy wątków. W każdym odcinku doświadczamy rozmaitych zwrotów akcji, twistów i cliffhangerów. Dobrze łączą się też ze sobą dwie osie fabularne, pozwalając historii na stopniowe nabieranie kształtu. Nie da się jednak ukryć, że czasem akcja pędzi po prostu zbyt szybko. Aż chciałoby się, żeby serial złapał oddech i przyjrzał się bardziej bohaterom wraz z ich motywacjami. Nie wiadomo na przykład, czemu jeden z nich tak bardzo stara się pomóc swojej sąsiadce, mimo że rozmawiał z nią dosłownie trzy razy, z czego dwukrotnie dziewczyna miała go głęboko gdzieś. Poza tym studenci pracujący dla Keating wydają się nie mieć żadnych innych obowiązków niż staż w kancelarii – a w końcu są na pierwszym roku prawa. Gdzieś tam co prawda jest powiedziane, że pani profesor nie obchodzą inne przedmioty, że daje im szansę, którą mogą wykorzystać lub nie; gdzieś w jednym odcinku jest mowa o ważnym egzaminie, na który nie ma kiedy się nauczyć… Ale to trochę za mało, by ta kwestia nagle stała się wiarygodna. Tak samo zresztą jak sprawy sądowe, których podejmuje się Keating – niby są one nakręcone zgodnie z prawidłami gatunku, co powoduje, że wywołują emocje, ale nawet laik stwierdzi, że merytorycznie pozostawiają wiele do życzenia. W serialu dzieje się po prostu za dużo, by w każdym odcinku wiarygodnie przedstawić nową sprawę, od zapoznania się z dowodami, do werdyktu.
PANI PROFESOR VIOLA DAVIS
Złapanie oddechu przydałoby się też Violi Davis, głównej gwieździe „Sposobu na morderstwo”, wcielającej się w Annalise Keating. Żeby było jasne – odwala ona w tym serialu kawał świetnej roboty. Dobrze, że po „Służących” w końcu dostała dużą, ciekawą rolę, w dodatku tak inną od tego, co prezentowała nam w swojej nominowanej do Oscara kreacji. Aktorka ma charyzmę niezbędną do bycia pierwszym nazwiskiem na liście obsady hitowej produkcji. Jej wykłady w serialu to tak naprawdę spektakle – w pełni można zrozumieć fascynację studentów taką panią profesor. To bardzo dobra, przykuwająca uwagę rola. Jednak Davis najlepsza jest wtedy, kiedy twórcy raz na jakiś czas pozwalają jej postaci zrzucić maskę nieustępliwej kobiety sukcesu. Kiedy jej Annalise pokazuje, że ona też ma słabości, że ponoszą ją emocje… Jest w jednym odcinku piękna scena, w której przegląda się ona w lustrze, po czym zmywa makijaż, odczepia sztuczne rzęsy, zdejmuje perukę. Patrzy na siebie taką, jaką rzeczywiście jest, i dopiero wtedy znajduje w sobie siłę potrzebną do stawienia czoła kryzysowi. W takich właśnie momentach Davis wprost zachwyca i sprawia, że „Sposób na morderstwo” wydaje się czymś lepszym niż w rzeczywistości chyba jest.
Problem polega na tym że tempo serialu nie pozwala na pełne wsiąknięcie w opowiadaną historię. Nowe wątki przedstawiane są trochę zbyt powierzchownie, a montaż przypomina teledysk z MTV. Nie do końca wykorzystane są też postaci studentów, oparte na uniwersyteckich stereotypach. Jest więc przemądrzały syn bogatego tatusia, jest kujonka w związku na odległość, dziewczyna próbująca pokazać, że jest nie tylko ładna, ale i bystra, czy w końcu pewny siebie przystojniak, który lubi seks i nie zawaha się go użyć (jedyna nowość polega na tym, że woli chłopców). No i mamy też najbardziej eksponowanego z nich wszystkich, sympatycznego Wesa, który dostał się na studia z listy rezerwowej i mieszka w obskurnym pokoju z obdrapanymi ścianami. Grający go Alfie Enoch (znany np. z trzeciego planu „Harry’ego Pottera”) rzeczywiście wywołuje pozytywne emocje, a to chyba było głównym zadaniem tej postaci, ale osobiście uważam, że nie pasuje on do tej roli. Jest w niej zbyt jednowymiarowy i po prostu nie przekonuje. Dużo bardziej podobał mi się np. w trzecim sezonie „Sherlocka”. Patrząc jednak na fora internetowe, w swoim poglądzie jestem chyba odosobniony. Enoch jest bowiem przecież taki słodki, kochany, ładny i w ogóle...
ATRAKCYJNOŚĆ PRZEDE WSZYSTKIM
W „Sposobie na morderstwo” wszystko jest trochę zbyt ładne i w ogóle... Producent wykonawczy Shonda Rhimes ma na swoim koncie inne tytuły stacji ABC, jak np. „Grey’s Anatomy” czy „Scandal”, i trochę widać naleciałości z tamtych seriali. W jej nowej produkcji znowu sporo jest pięknych ludzi, seksu i zdrad. To serial, który ma nie tylko ciekawić, ale też… atrakcyjne wyglądać. Dostosować musiała się do tego choćby sama Viola Davis, która przyznaje, że – by być wiarygodną jako pociągająca pani adwokat – na planie ciągle nosiła za małe o kilka rozmiarów garsonki i wielkie wyszczuplające majty. Sprawne oko szybko jednak zauważy, że ledwo się w tym porusza… „Sposób…” z pewnością miał być sexy, tak, by przyciągnąć młodszą widownię. Ciągle pojawiające się twisty również miały powodować u widza nieustający efekt WOW. I niestety bywa, że ta chęć podobania się czasem przysłania fabułę. Fabułę, która jest na tyle interesująca, że obroniłaby się sama.
Nie jest to serial pozbawiony wad. Wydaje się, że mogła być to jedna z najciekawszych pozycji jesiennej ramówki, ale twórcy zbyt często idą na kompromisy. Wystarczy tu wymienić choćby stałe „przypominanie” widzom postaci, które już wcześniej pojawiły się w serialu, na zasadzie zamglonych retrospekcji. Owszem, jest to produkcja posiadająca sporo wątków, ale są one dość czytelnie prowadzone, zaś kiedy przypomina się osoby widziane na ekranie dosłownie dwie minuty wcześniej, mamy już do czynienia z traktowaniem widza jak idioty. Pierwsze odcinki pokazują też głównych bohaterów nieco zbyt jednowymiarowo, a dynamika i pewna atrakcyjność realizacji przysłaniają rzeczywiste prezentowanie rozwoju fabuły. Wraz z kolejnymi tygodniami jest z tym jednak coraz lepiej. Poza tym Davis jako główna gwiazda potrafi tę konwencję sprzedać. To, co z pewnością udało się twórcom „Sposobu na morderstwo”, to przykucie uwagi widza do ekranu, a w końcu na tym polega chyba sukces każdego serialu. „Sposób…” bezsprzecznie wciąga. Szybkie tempo sprawia zaś, że wielu oglądających nawet nie będzie miało czasu pomyśleć o jego wadach.
*
Nowy tytuł od stacji ABC to przede wszystkim łatwa, wieczorna rozrywka, ale wykonana na naprawdę dobrym poziomie. Nie mamy tu do czynienia z poziomem wybitnych dramatów sądowych, jak „Werdykt” czy „12 gniewnych ludzi”. Już pierwszy odcinek serialu pokazuje, że ważniejsze od sprawiedliwości jest to, czy uda się wymyślić kreatywną linię obrony i… po prostu wygrać sprawę. Dla siebie, nie dla klienta. Z drugiej strony, „Sposób…” jest po prostu zbyt sexy i cool, aby rzeczywiście zmierzyć się z krytyką środowiska adwokackiego. To taki „Adwokat diabła” pomieszany z „Legalną blondynką”, zrealizowany trochę jak porządny klip do jakiegoś pop-kawałka. Choć serial zdecydowanie nie jest tym, czego po nim oczekiwałem, jego oglądanie i tak sprawia przyjemność. A to chyba najważniejsze. Szkoda tylko, że trochę zbyt często jest to tzw. guilty pleasure…