MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Adwokat
W nowym filmie Ridleya Scotta pada pewnie z trylion złotych myśli, bo każdy z bohaterów ma się za filozofa i swoją mądrość chce głównemu bohaterowi sprzedać.
Nieważne, czy jest się handlarzem diamentów, narkotykowym baronem, biednym właścicielem baru w jakiejś dziurze w Meksyku czy pośrednikiem w niezbyt uczciwym dealu – są to życzliwi myśliciele, którzy dzielą się z tytułowym adwokatem prawdą, jaką odkryli o świecie i prawach nim rządzących. Nie oczekują nic w zamian, poza byciem wysłuchanym. I nasz bohater im tę przyjemność wyświadcza: kiwa główką ze zrozumieniem, starając się nie uronić ani słowa z lekcji, których mu udzielają. Bo adwokat potrafi tylko dwie rzeczy – słuchać i mówić. Dlatego w chwili zagrożenia, zamiast uciekać lub walczyć, stara się z kimś porozmawiać, a nuż to załatwi sprawę. Niestety, jest w błędzie, bo gdy on szkolił swój język i elokwencję, inni nauczyli się korzystać z broni i linek do odcinania głów.
Z Adwokatem problemów jest jednak dużo więcej i doprawdy nie wiem, po czyjej stronie leży większa wina: scenarzysty Cormaca McCarthy (oryginalny tekst, nie ekranizacja powieści), który tę historię spłodził, czy reżysera Scotta, nie potrafiącego tchnąć w nią życia. W gruncie rzeczy jest to prosta opowiastka o skutkach chciwości – gdy tytułowy bezimienny adwokat (Michael Fassbender) postanawia skorzystać z okazji zarobienia na przemycie narkotyków nie jest świadomy tego, że nie będzie mógł zawrócić z raz już obranej drogi przestępstwa. Wkrótce całe jego życie się posypie, a odpowiedzialność za kradzież heroiny wartej 20 mln. dolarów spadnie na niego i wszystkich, którzy maczali palce w transakcji.
Kłopot z dramatem Scotta jest taki, że ta typowo sensacyjna fabuła unika typowo sensacyjnych rozwiązań (co wcale nie musi być złe, patrz To nie jest kraj dla starych ludzi, również według McCarthy’ego), w zamian dając umoralniające pseudofilozoficzne dysputy od bandy cyników i paru romantyków. Tyle, że Scotta nie fascynuje ani ich świat, ani ich sposób myślenia, ani ich namiętności. Erotyka w Adwokacie ma pełnić bardzo ważną rolę, lecz reżyser Gladiatora już dawno temu zapomniał, jak podniecić widza. Dlatego większe wrażenie będą robić słowa Javiera Bardema opisujące seks Cameron Diaz z samochodem niż scena sama w sobie. Również łóżkowe przygody Fassbendera z Penélope Cruz sprawiają wrażenie pruderyjnych – pod kołderką, w haleczce. Na szczęście z pokazywaniem przemocy Ridley nie ma oporów.
O dziwo, lepsze wrażenie sprawia pierwsza godzina, która kończy się efektowną dekapitacją niż późniejsza, gdy narkotykowy kartel zaczyna sprzątać bałagan. Scott i McCarthy ukazują nam wręcz idyllę tytułowego bohatera, budując podwaliny pod wyjątkowo krwawe rozwiązanie. Beztroska wspólnika adwokata (Bardem), wyjątkowy chłód jego dziewczyny (Diaz), opanowanie i trzeźwe podejście do sprawy pośrednika (Brad Pitt) pozwalają nam spojrzeć na tę rzeczywistość z ciekawością i rosnącym zainteresowaniem. Temu wrażeniu przeszkadza niemal szczeniacka miłość Fassbendera i Cruz, oderwana od całej reszty, jakby wzięła się z innej bajki. Ale nawet ten wątek nie jest tak rozczarowujący jak to, co przychodzi w drugiej połowie filmu – Bardem nadal jest wyluzowany, Pitt niby ucieka, ale tak jakby nie uciekał, zaś Fassbender dzwoni po ludziach i odbywa szereg rozmów, czyli robi to, co robił wcześniej. Zagrożone są życia, lecz nie obserwujemy dramatycznej walki o przetrwanie. Fatalizm sytuacji jest namacalny, ale to nie znaczy, że nie należy nic robić. A frustracja w widzu rośnie, bo przestaje rozumieć tych bohaterów i sam film.
Podobne wpisy
Ta bierność, a miejscami również głupota, nie byłaby tak rażąca, gdyby za reżyserię wziął się ktoś wyczulony na ironię drzemiącą w tekście autora Drogi. Piskliwy głosik kelnerki podczas dramatycznej rozmowy Fassbendera z Pittem mógł być przypadkiem, albo jednorazowym przejawem geniuszu Scotta, lecz takich elementów podkreślających śmieszność tego świata przydałoby się więcej. Coenowie i Polański wiedzieliby, co zrobić. Nawet taki Alex de la Iglesia umiałby pobawić się scenariuszem McCarthy’ego – wystarczy wspomnieć jego Perditę Durango również z Bardemem i Rosie Perez (u Scotta w epizodzie). Na nasze nieszczęście Ridley Scott traktuje Adwokata ze śmiertelną powagą, co wraz z pretensjonalnymi dialogami daje efekt odwrotny do zamierzonego.
Aktorzy, poza Fassbenderem, wydają się czuć lepiej tę historię niż sam reżyser. Pitt kradnie każdą scenę, w której jest, starając się łączyć zimny profesjonalizm z nieprzesadzonym łobuzerskim urokiem. Wyglądający jak opalony jeż Bardem jest autentycznie wystraszony swojej dziewczyny, choć co rusz prawi jej komplementy. Z Diaz jest nieco gorzej, bo nie czerpie zabawy z kreowania wyjątkowo przebiegłej Malkiny, a powinna. Cruz natomiast angażuje się w swoją postać tak mocno, że aż szkoda, że jest jej na ekranie tak mało. Wprowadza równowagę pomiędzy dzikością półświatka, a uczciwością swoich uczuć. Co prowadzi nas prosto do Michaela Fassbendera. Adwokat nie jest materiałem na głównego bohatera. Osobiście nie czułem potrzeby, aby śledzić poczynania tej postaci, ale co gorsza nie poczuł jej również sam aktor. Miota się od jednego znajomego do drugiego, po drodze dzwoniąc do trzech innych, lecz sam wydaje się kompletnie bezbarwny i bezbronny. Być może był to zamysł samego McCarthy’ego, aby właśnie kogoś takiego uczynić głównym bohaterem. Nie udało się. Fassbender jest równie nieefektowny, co jego adwokat.
Cameron Diaz w pewnym momencie mówi, że na Amerykanów zawsze można liczyć. Patrząc na listę płac Adwokata ma się wrażenie, że można również liczyć na magię nazwisk. Znakomity reżyser, wybitny pisarz i wspaniali aktorzy, a tu takie nieporozumienie. Film Scotta ma kilka scen, które zapamięta się na dłużej, lecz w ogólnym rozrachunku nie są one w stanie uratować całości. I jeśli można na kogoś liczyć, to tylko na kartele narkotykowe – one jedne nie bawią się w filozoficzne dyrdymały, ograniczając się do zadawania cierpienia i śmierci. Prawdziwi ludzie czynu, nie myśli.