Co zrobić, gdy umierają twoi ULUBIENI filmowcy?
Co zrobić, gdy umierają twoi ulubieni filmowcy? Niektórzy twierdzą, że nie powinno się zabierać głosu przy okazji cudzej śmierci, aby powiedzieć coś o sobie. Uważam, że jest dokładnie na odwrót – najlepszym i najpiękniejszym, co możemy zrobić dla zmarłego, to opowiedzieć siebie poprzez niego. W przeciągu niewiele ponad roku odeszło trzech francuskich filmowców, którzy walnie przyczynili się do tego, że, cytując tytuł pierwszej książki Pauline Kael, I Lost It at the Movies. Jean-Paul Belmondo, Jean-Louis Trintignant i Jean-Luc Godard.
Wszyscy kojarzeni (choć Trintignant zdecydowanie najmniej) z francuską Nową Falą – nurtem filmowym, który pochłonął mnie całkowicie w drugiej klasie liceum. Moja przygoda z kinem dopiero się rozkręcała. Wyrobiłem sobie nawyk oglądania 1–2 filmów dziennie, bo kolega z klasy potrzebował partnera do wojewódzkiego konkursu wiedzy filmowej – tak to się dziwnie zaczęło. Po konkursie nie chciałem, a może nie mogłem przestać. Zapisałem się do szkolnego DKF-u, zacząłem regularnie chodzić do kina i jeździć na festiwale filmowe. Oglądałem wszystko, co uznałem za interesujące – w pierwszej kolejności dramaty sądowe (wówczas ulubiony gatunek), filmy z Edwardem Nortonem (wówczas ulubionym aktorem) i dzieła Davida Finchera (wówczas ulubionego reżysera). Byłem naiwnym, początkującym kinofilem, który przypadkiem dostał się do skarbca i plądrował go łakomie, błądząc przy tym niczym dziecko we mgle.
W końcu, za poleceniem nieco bardziej obytego znajomego (a dzisiaj dobrego przyjaciela), trafiłem na filmy nowofalowe – oglądane na płytach DVD, wypożyczanych z miejscowej biblioteki. W taki sposób po raz pierwszy zobaczyłem Do utraty tchu, 400 batów, Gładką skórę, Alphaville, Julesa i Jima, Żyć własnym życiem, Skradzione pocałunki. Litania tytułów mogłaby trwać długo, bo prawda jest taka, że się zakochałem – i to na tyle zachłannie, że nie potrafiłem powiedzieć sobie „stop”. Pod pewnym względem był to najszczęśliwszy okres w moim życiu – żyłem, więc oglądałem filmy; oglądałem filmy, więc żyłem. Szybko zweryfikowałem swoje plany na przyszłość. Studia prawnicze zostały wyparte przez filmoznawstwo – definitywnie.
Jean-Paul Belmondo
O śmierci Belmonda dowiedziałem się kilka dni po powrocie z Paryża – wyjeździe, podczas którego, o ironio, rozpadł się mój ówczesny związek; „miasto miłości” nie było dla mnie łaskawe. Być może zbyt mocno naciskałem na zwiedzanie kolejnych cmentarzy, nie wyobrażając sobie pobytu w stolicy Francji bez zobaczenia grobów Truffauta, Chabrola czy Anny Kariny. Nagrobka aktorki szukaliśmy zresztą ponad godzinę – Père Lachais okazało się prawdziwym labiryntem (po drodze trafiliśmy jednak przypadkiem na miejsce pochówku Chantal Akerman, czas nie był więc kompletnie stracony). Relację z hołdu narodowego złożonego Belmondowi śledziłem w telewizji. Pożegnano go na dziedzińcu Pałacu Inwalidów, przy akompaniamencie oklasków i muzyki Ennio Morricone, w obecności prezydenta Francji.
Trudno o większy kontrast pomiędzy pogrzebem aktora a śmiercią jego najbardziej rozpoznawalnego bohatera – Michela Poiccarda z Do utraty tchu. Rola w debiucie Godarda stała się dla niego przepustką do wielkiej kariery, a po latach zapewniła status ikony. Jednocześnie była zaś pierwszą wielką kreacją aktorską, jaką podziwiałem w filmie nowofalowym. Michel ginął na środku ulicy, zdradzony przez ukochaną, postrzelony przez policjantów. Jego finałowy bieg nie był, jak bieg Antoine’a Doinela w zakończeniu 400 batów, ucieczką ku wolności, ale raczej ostatnim, desperackim aktem buntu. Michel umarł tak, jak żył: w ciągłym biegu, siłując się z przeznaczeniem aż do utraty tchu. W ironiczny nawias bierze to wszystko charakterystyczna dla Godarda inscenizacja (obnażająca konwencje gatunkowe oraz właściwości medium), a także ostatnie słowa wypowiedziane przez bohatera, który, mierząc wzrokiem postać graną przez Jean Seberg, mówi: „Jesteś naprawdę ohydna” (fr. Tu es vraiment degueulasse).
Bo Belmondo to dla mnie przede wszystkim Godard. Chociaż aktor występował również u Chabrola, Melville’a, Resnais’go, Leloucha i Truffauta – wybitnych francuskich reżyserów – stopił się w mojej (i na pewno nie tylko mojej) pamięci z osobą reżysera Szalonego Piotrusia. Razem zrealizowali trzy filmy pełnometrażowe oraz jeden krótki metraż, na potrzeby którego Godard zdubbingował, odbywającego akurat służbę wojskową w Algierii, Belmonda – stąd być może wzięło się owo mentalne stopienie. Fotografie wykonane przez Raymonda Cauchetiera (wybitnego fotosistę, dokumentującego pierwsze kroki nowofalowców) sugerują, że Belmondo bawił się na planach filmowych Godarda całkiem nieźle: na jednym zdjęciu pije kawę w towarzystwie psa; na innym – robi wąsy z włosów Anny Kariny. I pomyśleć tylko, że niewiele brakowało, a do tej pięknej, owocnej współpracy nigdy by nie doszło. Gdy Godard zaproponował Belmondowi pierwszy wspólny projekt, kręcony w pokoju hotelowym Powrót Charlotte, aktor odmówił, będąc przekonanym, że ma do czynienia z zawoalowaną propozycją homoseksualnej schadzki. Całe szczęście, z błędu w porę wyprowadziła go żona – Élodie Constantin.
Jean-Louis Trintignant
O śmierci Trintignanta dowiedziałem się podczas kolacji z rodzicami. Siedzieliśmy w knajpie, wymieniając się uwagami po uczelnianym spektaklu, w którym brała udział moja siostra. W pewnym momencie wyciągnąłem telefon – wiem, bardzo niedobry zwyczaj – i trafiłem na informację o odejściu Trintignanta. Mina momentalnie mi zrzedła, wszystkie pozytywne emocje na chwilę mnie opuściły. Na pytanie o to, co się stało, odpowiedziałem tylko: „Właśnie umarł jeden z moich ulubionych aktorów”.
Nieświadomie pożegnałem się z nim tydzień wcześniej, po raz drugi w życiu oglądając Byle do niedzieli! – ostatni film w reżyserskim dorobku François Truffauta, z Trintignantem i Fanny Ardant w rolach głównych. Przygotowywałem się do napisania artykułu naukowego na temat postaci kobiecych w pięciu czarnych kryminałach autora 400 batów. Niestety, jak z wieloma ambitnymi projektami w moim życiu bywało, i ten ostatecznie skończył w wyimaginowanym śmietniku, z powodu braku czasu i niewystarczającej determinacji. Nie żałuję jednak, że na potrzebę niewydarzonego artykułu odświeżyłem sobie kilka filmów Truffauta, z Byle do niedzieli! na czele. Ze wszystkich kryminałów twórcy Nocy amerykańskiej to właśnie ten cenię najwyżej: zwłaszcza za występ Trintignanta oraz piękne, czarno-białe zdjęcia Néstora Almendrosa.
Francuz zagrał wiele wspaniałych, różnorodnych ról. Był cynicznym sędzią u Kieślowskiego, milczącym mścicielem u Corbucciego, odrażającym konformistą u Bertolucciego, zakochanym kierowcą rajdowym u Leloucha, oddanym mężem u Hanekego. W mojej pamięci funkcjonować będzie jednak w pierwszej kolejności jako katolik na moralnym rozdrożu w Mojej nocy u Maud Erica Rohmera – postać, z którą swego czasu szalenie się utożsamiałem, samemu borykając się z podobnymi rozterkami. Okazało się, że pod koniec lat sześćdziesiątych Trintignant i Rohmer nadali moim XXI-wiecznym dylematom fizyczną formę, którą przyswoiłem z wielką przyjemnością, czerpiąc jednocześnie radość z kunsztownych dialogów oraz nie mniej kunsztownych zdjęć – znów autorstwa Almendrosa.
Jean-Luc Godard
Niby człowiek wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie, a jednak się łudził. O śmierci Godarda dowiedziałem się 13 września, zaraz po przebudzeniu. Sięgnąłem po telefon i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem na wyświetlaczu, była wiadomość od mojego przyjaciela, tego samego, który zaraził mnie miłością do kina nowofalowców: „Godard nie żyje”. Mózg na dobre się nie rozkręcił, a już przygniotła go informacja takiego kalibru.
Czuje się jakąś irracjonalną więź z ludźmi, na temat których pisze się dłuższe prace naukowe. Godardowi i jego Pogardzie poświęciłem pół licencjatu (musiał podzielić się z Truffautem i Nocą amerykańską). Pracę zakończyłem cytatem z przedmowy, którą Godard napisał do pierwszego wydania zbioru listów Truffauta: „François może być martwy. Ja mogę być żywy. Ale tak naprawdę, czy istnieje jakaś różnica?”. Dzisiaj te trzy zdania wydają się tak samo adekwatne, jak w 1988 roku – gdy wyszły spod pióra Godarda.
Jeżeli chodzi o jego twórczość filmową, to mój gust raczej nie odbiega od opinii większości widzów. Uwielbiałem dzieła Godarda z okresu nowofalowego oraz sprzed rewolucji majowej. Zachwycałem się Pogardą i Szalonym Piotrusiem, niesamowitą przyjemność sprawiały mi seanse Amatorskiego gangu i Męski-żeński: 15 scen z życia, byłem pod wielkim wrażeniem Żyć własnym życiem i Kobieta jest kobietą. Potem bywało różnie: okres współpracy z Gorinem wspominam jako trudny w odbiorze (za wyjątkiem ekscytującego Wszystko w porządku), filmy zrealizowane po „ponownym debiucie” – Ratuj się, kto może (życie) – również pozostawiały mnie raczej obojętnym. W pamięci na dłużej zagnieżdżały się jedynie pojedyncze sceny i ujęcia, takie jak chaos na planie filmowym w Pasji, wąsy Jean-Pierre’a Léaud z Wielkości i upadku drobnego przemysłu filmowego czy groteskowa strzelanina hotelowa w Imię: Carmen; ale może właśnie tak powinno być. Jak zauważa bowiem Paweł Mościcki: „Godard zapewnia, że większość jego filmów jest nieudana, choć niektóre zawierają czasem ciekawe pomysły albo piękne ujęcia. Również w tym wypadku, jak prawie zawsze, ma rację. Najbardziej godne ocalenia są bowiem w jego twórczości fragmenty – obrazy, sekwencje, sceny, frazy – a nie fabuły czy postaci”.
Francuza w ostatniej fazie życia postaram się zapamiętać w taki sposób, w jaki sportretowała go Mita Fahrani w znakomitym Do piątku, Robinsonie. Nie jako starego ramola, który robi sobie żarty kosztem Agnès Vardy w Twarzach, plażach, ale jako szalenie inteligentnego, a jednocześnie spokojnego staruszka, prasującego koszule, bawiącego się z kotem na podwórku i oglądającego mecz piłki nożnej w telewizji.
Gdy w Do piątku, Robinsonie Godard mocno podupada na zdrowiu, Ebrahim Golestan pociesza załamaną Fahrani, mówiąc, że to tylko kropla w morzu; trzeba się oswoić z myślą, że pewnego dnia wyschnie. Wyschła niecałe dwa tygodnie temu: 13 września 2022 roku. Niby człowiek wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie, a jednak się łudził.
Po śmierci każdego z tych trzech wybitnych filmowców (zwłaszcza Godarda) hurtowo produkowane były hagiograficzne teksty, głoszące, że to „koniec pewnej epoki”, „zmierzch pewnej ery”. Moim zdaniem żadna epoka nie kończy się wraz z odejściem jednego artysty. To dłuższy proces, odbywający się gdzieś „pomiędzy” – kolejnymi filmami, referencjami, pożegnaniami. Dokonujący się niepostrzeżenie, przy odwróconym wzroku widzów. Francuska Nowa Fala nie zgaśnie wraz z ostatnim swoim przedstawicielem. Dopóki stanowi źródło inspiracji oraz punkt odniesienia, dopóty jest żywa i artystycznie płodna. Belmondo, Trintignant i Godard będą nieśmiertelni tak długo, jak długo będziemy wracać do ich filmów, wypowiedzi, biografii. Żadne pożegnanie nie musi być definitywne. Banał? A może właśnie prawda?