search
REKLAMA
Felietony

Co zrobić, gdy umierają twoi ULUBIENI filmowcy?

Belmondo, Trintignant i Godard będą nieśmiertelni tak długo, jak długo będziemy wracać do ich filmów, wypowiedzi, biografii. Żadne pożegnanie nie musi być definitywne.

Janek Brzozowski

28 września 2022

REKLAMA

Co zrobić, gdy umierają twoi ulubieni filmowcy? Niektórzy twierdzą, że nie powinno się zabierać głosu przy okazji cudzej śmierci, aby powiedzieć coś o sobie. Uważam, że jest dokładnie na odwrót – najlepszym i najpiękniejszym, co możemy zrobić dla zmarłego, to opowiedzieć siebie poprzez niego. W przeciągu niewiele ponad roku odeszło trzech francuskich filmowców, którzy walnie przyczynili się do tego, że, cytując tytuł pierwszej książki Pauline Kael, I Lost It at the Movies. Jean-Paul Belmondo, Jean-Louis Trintignant i Jean-Luc Godard.

Wszyscy kojarzeni (choć Trintignant zdecydowanie najmniej) z francuską Nową Falą – nurtem filmowym, który pochłonął mnie całkowicie w drugiej klasie liceum. Moja przygoda z kinem dopiero się rozkręcała. Wyrobiłem sobie nawyk oglądania 1–2 filmów dziennie, bo kolega z klasy potrzebował partnera do wojewódzkiego konkursu wiedzy filmowej – tak to się dziwnie zaczęło. Po konkursie nie chciałem, a może nie mogłem przestać. Zapisałem się do szkolnego DKF-u, zacząłem regularnie chodzić do kina i jeździć na festiwale filmowe. Oglądałem wszystko, co uznałem za interesujące – w pierwszej kolejności dramaty sądowe (wówczas ulubiony gatunek), filmy z Edwardem Nortonem (wówczas ulubionym aktorem) i dzieła Davida Finchera (wówczas ulubionego reżysera). Byłem naiwnym, początkującym kinofilem, który przypadkiem dostał się do skarbca i plądrował go łakomie, błądząc przy tym niczym dziecko we mgle.

W końcu, za poleceniem nieco bardziej obytego znajomego (a dzisiaj dobrego przyjaciela), trafiłem na filmy nowofalowe – oglądane na płytach DVD, wypożyczanych z miejscowej biblioteki. W taki sposób po raz pierwszy zobaczyłem Do utraty tchu, 400 batów, Gładką skórę, Alphaville, Julesa i Jima, Żyć własnym życiem, Skradzione pocałunki. Litania tytułów mogłaby trwać długo, bo prawda jest taka, że się zakochałem – i to na tyle zachłannie, że nie potrafiłem powiedzieć sobie „stop”. Pod pewnym względem był to najszczęśliwszy okres w moim życiu – żyłem, więc oglądałem filmy; oglądałem filmy, więc żyłem. Szybko zweryfikowałem swoje plany na przyszłość. Studia prawnicze zostały wyparte przez filmoznawstwo – definitywnie.

Jean-Paul Belmondo

O śmierci Belmonda dowiedziałem się kilka dni po powrocie z Paryża – wyjeździe, podczas którego, o ironio, rozpadł się mój ówczesny związek; „miasto miłości” nie było dla mnie łaskawe. Być może zbyt mocno naciskałem na zwiedzanie kolejnych cmentarzy, nie wyobrażając sobie pobytu w stolicy Francji bez zobaczenia grobów Truffauta, Chabrola czy Anny Kariny. Nagrobka aktorki szukaliśmy zresztą ponad godzinę – Père Lachais okazało się prawdziwym labiryntem (po drodze trafiliśmy jednak przypadkiem na miejsce pochówku Chantal Akerman, czas nie był więc kompletnie stracony). Relację z hołdu narodowego złożonego Belmondowi śledziłem w telewizji. Pożegnano go na dziedzińcu Pałacu Inwalidów, przy akompaniamencie oklasków i muzyki Ennio Morricone, w obecności prezydenta Francji.

Trudno o większy kontrast pomiędzy pogrzebem aktora a śmiercią jego najbardziej rozpoznawalnego bohatera – Michela Poiccarda z Do utraty tchu. Rola w debiucie Godarda stała się dla niego przepustką do wielkiej kariery, a po latach zapewniła status ikony. Jednocześnie była zaś pierwszą wielką kreacją aktorską, jaką podziwiałem w filmie nowofalowym. Michel ginął na środku ulicy, zdradzony przez ukochaną, postrzelony przez policjantów. Jego finałowy bieg nie był, jak bieg Antoine’a Doinela w zakończeniu 400 batów, ucieczką ku wolności, ale raczej ostatnim, desperackim aktem buntu. Michel umarł tak, jak żył: w ciągłym biegu, siłując się z przeznaczeniem aż do utraty tchu. W ironiczny nawias bierze to wszystko charakterystyczna dla Godarda inscenizacja (obnażająca konwencje gatunkowe oraz właściwości medium), a także ostatnie słowa wypowiedziane przez bohatera, który, mierząc wzrokiem postać graną przez Jean Seberg, mówi: „Jesteś naprawdę ohydna” (fr. Tu es vraiment degueulasse).

Bo Belmondo to dla mnie przede wszystkim Godard. Chociaż aktor występował również u Chabrola, Melville’a, Resnais’go, Leloucha i Truffauta – wybitnych francuskich reżyserów – stopił się w mojej (i na pewno nie tylko mojej) pamięci z osobą reżysera Szalonego Piotrusia. Razem zrealizowali trzy filmy pełnometrażowe oraz jeden krótki metraż, na potrzeby którego Godard zdubbingował, odbywającego akurat służbę wojskową w Algierii, Belmonda – stąd być może wzięło się owo mentalne stopienie. Fotografie wykonane przez Raymonda Cauchetiera (wybitnego fotosistę, dokumentującego pierwsze kroki nowofalowców) sugerują, że Belmondo bawił się na planach filmowych Godarda całkiem nieźle: na jednym zdjęciu pije kawę w towarzystwie psa; na innym – robi wąsy z włosów Anny Kariny. I pomyśleć tylko, że niewiele brakowało, a do tej pięknej, owocnej współpracy nigdy by nie doszło. Gdy Godard zaproponował Belmondowi pierwszy wspólny projekt, kręcony w pokoju hotelowym Powrót Charlotte, aktor odmówił, będąc przekonanym, że ma do czynienia z zawoalowaną propozycją homoseksualnej schadzki. Całe szczęście, z błędu w porę wyprowadziła go żona – Élodie Constantin.

Jean-Louis Trintignant

O śmierci Trintignanta dowiedziałem się podczas kolacji z rodzicami. Siedzieliśmy w knajpie, wymieniając się uwagami po uczelnianym spektaklu, w którym brała udział moja siostra. W pewnym momencie wyciągnąłem telefon – wiem, bardzo niedobry zwyczaj – i trafiłem na informację o odejściu Trintignanta. Mina momentalnie mi zrzedła, wszystkie pozytywne emocje na chwilę mnie opuściły. Na pytanie o to, co się stało, odpowiedziałem tylko: „Właśnie umarł jeden z moich ulubionych aktorów”.

Nieświadomie pożegnałem się z nim tydzień wcześniej, po raz drugi w życiu oglądając Byle do niedzieli! – ostatni film w reżyserskim dorobku François Truffauta, z Trintignantem i Fanny Ardant w rolach głównych. Przygotowywałem się do napisania artykułu naukowego na temat postaci kobiecych w pięciu czarnych kryminałach autora 400 batów. Niestety, jak z wieloma ambitnymi projektami w moim życiu bywało, i ten ostatecznie skończył w wyimaginowanym śmietniku, z powodu braku czasu i niewystarczającej determinacji. Nie żałuję jednak, że na potrzebę niewydarzonego artykułu odświeżyłem sobie kilka filmów Truffauta, z Byle do niedzieli! na czele. Ze wszystkich kryminałów twórcy Nocy amerykańskiej to właśnie ten cenię najwyżej: zwłaszcza za występ Trintignanta oraz piękne, czarno-białe zdjęcia Néstora Almendrosa.

Francuz zagrał wiele wspaniałych, różnorodnych ról. Był cynicznym sędzią u Kieślowskiego, milczącym mścicielem u Corbucciego, odrażającym konformistą u Bertolucciego, zakochanym kierowcą rajdowym u Leloucha, oddanym mężem u Hanekego. W mojej pamięci funkcjonować będzie jednak w pierwszej kolejności jako katolik na moralnym rozdrożu w Mojej nocy u Maud Erica Rohmera – postać, z którą swego czasu szalenie się utożsamiałem, samemu borykając się z podobnymi rozterkami. Okazało się, że pod koniec lat sześćdziesiątych Trintignant i Rohmer nadali moim XXI-wiecznym dylematom fizyczną formę, którą przyswoiłem z wielką przyjemnością, czerpiąc jednocześnie radość z kunsztownych dialogów oraz nie mniej kunsztownych zdjęć – znów autorstwa Almendrosa.

Jean-Luc Godard

Niby człowiek wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie, a jednak się łudził. O śmierci Godarda dowiedziałem się 13 września, zaraz po przebudzeniu. Sięgnąłem po telefon i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem na wyświetlaczu, była wiadomość od mojego przyjaciela, tego samego, który zaraził mnie miłością do kina nowofalowców: „Godard nie żyje”. Mózg na dobre się nie rozkręcił, a już przygniotła go informacja takiego kalibru.

Czuje się jakąś irracjonalną więź z ludźmi, na temat których pisze się dłuższe prace naukowe. Godardowi i jego Pogardzie poświęciłem pół licencjatu (musiał podzielić się z Truffautem i Nocą amerykańską). Pracę zakończyłem cytatem z przedmowy, którą Godard napisał do pierwszego wydania zbioru listów Truffauta: „François może być martwy. Ja mogę być żywy. Ale tak naprawdę, czy istnieje jakaś różnica?”. Dzisiaj te trzy zdania wydają się tak samo adekwatne, jak w 1988 roku – gdy wyszły spod pióra Godarda.

Jeżeli chodzi o jego twórczość filmową, to mój gust raczej nie odbiega od opinii większości widzów. Uwielbiałem dzieła Godarda z okresu nowofalowego oraz sprzed rewolucji majowej. Zachwycałem się Pogardą i Szalonym Piotrusiem, niesamowitą przyjemność sprawiały mi seanse Amatorskiego gangu i Męski-żeński: 15 scen z życia, byłem pod wielkim wrażeniem Żyć własnym życiem i Kobieta jest kobietą. Potem bywało różnie: okres współpracy z Gorinem wspominam jako trudny w odbiorze (za wyjątkiem ekscytującego Wszystko w porządku), filmy zrealizowane po „ponownym debiucie” Ratuj się, kto może (życie) również pozostawiały mnie raczej obojętnym. W pamięci na dłużej zagnieżdżały się jedynie pojedyncze sceny i ujęcia, takie jak chaos na planie filmowym w Pasji, wąsy Jean-Pierre’a Léaud z Wielkości i upadku drobnego przemysłu filmowego czy groteskowa strzelanina hotelowa w Imię: Carmen; ale może właśnie tak powinno być. Jak zauważa bowiem Paweł Mościcki: „Godard zapewnia, że większość jego filmów jest nieudana, choć niektóre zawierają czasem ciekawe pomysły albo piękne ujęcia. Również w tym wypadku, jak prawie zawsze, ma rację. Najbardziej godne ocalenia są bowiem w jego twórczości fragmenty – obrazy, sekwencje, sceny, frazy – a nie fabuły czy postaci”.

Francuza w ostatniej fazie życia postaram się zapamiętać w taki sposób, w jaki sportretowała go Mita Fahrani w znakomitym Do piątku, Robinsonie. Nie jako starego ramola, który robi sobie żarty kosztem Agnès Vardy w Twarzach, plażach, ale jako szalenie inteligentnego, a jednocześnie spokojnego staruszka, prasującego koszule, bawiącego się z kotem na podwórku i oglądającego mecz piłki nożnej w telewizji.

Gdy w Do piątku, Robinsonie Godard mocno podupada na zdrowiu, Ebrahim Golestan pociesza załamaną Fahrani, mówiąc, że to tylko kropla w morzu; trzeba się oswoić z myślą, że pewnego dnia wyschnie. Wyschła niecałe dwa tygodnie temu: 13 września 2022 roku. Niby człowiek wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie, a jednak się łudził.

Po śmierci każdego z tych trzech wybitnych filmowców (zwłaszcza Godarda) hurtowo produkowane były hagiograficzne teksty, głoszące, że to „koniec pewnej epoki”, „zmierzch pewnej ery”. Moim zdaniem żadna epoka nie kończy się wraz z odejściem jednego artysty. To dłuższy proces, odbywający się gdzieś „pomiędzy” kolejnymi filmami, referencjami, pożegnaniami. Dokonujący się niepostrzeżenie, przy odwróconym wzroku widzów. Francuska Nowa Fala nie zgaśnie wraz z ostatnim swoim przedstawicielem. Dopóki stanowi źródło inspiracji oraz punkt odniesienia, dopóty jest żywa i artystycznie płodna. Belmondo, Trintignant i Godard będą nieśmiertelni tak długo, jak długo będziemy wracać do ich filmów, wypowiedzi, biografii. Żadne pożegnanie nie musi być definitywne. Banał? A może właśnie prawda?

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA