OSCARY 2023. Fatalne wybory, przeciętna gala i parę wzruszeń
Jeszcze zanim gala rozpoczęła się na dobre, mogliśmy wysłuchać kilku interesujących wywiadów. Promieniujący energią i uśmiechnięty od ucha do ucha Ke Huy Quan wyznał amerykańskiej reporterce, że ma wielką nadzieję na spotkanie kilku gwiazd i zrobienie z nimi selfie. Chwilę później na pytanie Artura Zaborskiego o towarzyszące wydarzeniu emocje Jerzy Skolimowski z właściwymi sobie nonszalancją i spokojem odpowiedział w stylu: „katar, kaszel, lekki ból głowy”. Trudno o lepszą ilustrację dwóch wrogich sobie nawzajem obozów, które co roku ustawiają się po przeciwnych stronach barykady na dźwięk słowa: „Oscary”. Od lat jestem dumnym członkiem pierwszej z drużyn. Zawsze fascynował mnie blichtr gali, wzruszały niewiarygodne historie krętych dróg, którymi laureaci i nominowani zawędrowali do Dolby Theatre, wreszcie zawsze ekscytowało mnie przyglądanie się rywalizacji o statuetki. W tym roku po raz pierwszy zmieniłem klubowe barwy. Niedzielna ceremonia doprowadziła mnie do takiego stanu, że o entuzjazmie pana Jerzego mógłbym tylko pomarzyć.
Zacznijmy jednak od początku. A początek był niezły, nawet doskonały. Zwyczajowo powitała nas montażowa składanka fragmentów z nominowanych filmów. Tym razem wzbogacona jednak o ujęcia z drugiej strony kamery. Zobaczyliśmy więc pokrótce proces charakteryzowania Colina Farrella na Pingwina, ekipę filmującą batalistyczną scenę z Na Zachodzie bez zmian, artystów animujących klatka po klatce Pinokia. Ochocze sięganie do filmowej kuchni stało się lejtmotywem tegorocznej gali. To wspaniale, że choć trochę zadbano o to, by Oscary były świętem kina faktycznie celebrującym pracę kostiumografów czy speców od efektów specjalnych, a nie tylko aktorów, którzy jako jedyni prawie zawsze dostają przy wyczytywaniu nazwisk nominowanych krótkie nagrania poświęcone ich rolom. Żeby ktoś nie odniósł mylnego wrażenia, jakoby w Dolby Theatre zapanowała równość, wyjaśniam, że oczywiście wciąż charakteryzatorzy lub autorzy krótkich dokumentów są mniej ważni. Kilkukrotnie zdarzało się, że w wypadku nagrody dla kilkuosobowej grupy twórców wypowiedzieć mogła się jedna osoba, a reszcie bezceremonialnie odbierano głos. Uchwycona przez realizatora w jednym z takich momentów rozczarowana mina Paula Mescala powiedziała wszystko, co sądzę o takim postępowaniu.
Otwierający galę monolog Jimmy’ego Kimmela nieszczególnie wrył się w pamięć, ale też na szczęście nie żenował. Po spodziewanym Oscarze za animację dla Guillermo del Toro i przerwie nadszedł najpiękniejszy moment wieczoru. Jedna z dwóch nagród, które na zawsze będę pamiętał i do których będę wracał. Chyba nikt nie dostał w niedzielę większej owacji od Ke Huy Quana. Jeszcze zanim aktor zdążył wejść na scenę, wzruszenie udzieliło się całej sali, w tym prezentującej nagrodę Arianie DeBose. Quan dał potem jednocześnie prostą i jedną z najmocniejszych Oscarowych przemów w historii. Było w niej wszystko i niczego nie było zbyt dużo (o ironio, totalne przeciwieństwo filmu Wszystko wszędzie naraz). Quan opowiedział o tym, jak przybył do Stanów w łódce, i o tym, jak prawie porzucił marzenia o aktorstwie. Jeżeli czyjaś historia może dowieść, że amerykański sen jest możliwy, to właśnie jego. Nie wiem, kiedy ostatnio widziałem kogoś tak autentycznie przejętego otrzymaniem Oscara. Całe jego ciało aż krzyczało z radości, że po dwudziestu latach aktorskiego niebytu powrócił nie tylko przed kamerę, ale od razu na salony. Ke Huy Quan miał łzy w oczach, Ariana DeBose miała łzy w oczach i ja też miałem łzy w oczach. Za takie chwile kocham Oscary.
Później już nic nie dorównało przemowie Quana. W moich oczach zbliżyła się do niej tylko statuetka dla Brendana Frasera, która była przeze mnie zdecydowanie najbardziej wyczekiwaną. Przede wszystkim dlatego, że to po prostu wybitna rola. Pewnie nie okazałaby się tak świetna, gdyby aktor sam w swoim życiu nie przeszedł kilku trudnych chwil. Ciekawe, czy kiedy w 1992 roku Fraser i Quan grali razem w Jaskiniowcu z Kalifornii, przeszło im przez myśl, że tak potoczą się ich losy: świętowane tego samego wieczoru sukcesy po latach porażek i znoju.
Tuż po Quanie Oscara odebrała Jamie Lee Curtis, a ja wydałem z siebie jęk zawodu. Jasne, może i zapracowała całą swoją karierą na tę statuetkę, ale nikt mnie nie przekona, że jej rola zasługiwała na wyróżnienie i pozostawienie w pokonanym polu wybitnych Kerry Condon czy Hong Chau. To jeden z wielu niezasłużonych Oscarów dla Wszystkiego wszędzie naraz. Spodziewałem się oczywiście deszczu nagród dla filmu Danielsów i siły Na Zachodzie bez zmian w kategoriach technicznych, ale ostateczny rezultat jest dla mnie wciąż wstrząsający. Można odnieść wrażenie, że członkowie Akademii widzieli w zeszłym roku tylko dwa – i to zresztą niezbyt dobre – filmy (na szczęście niektórzy musieli załapać się też na jakiś pokaz Wieloryba). Nie pamiętam rozdania, w którym mój gust tak bardzo rozminął się z wyborami Akademii.
Żeby nie rzucać słów na wiatr, muszę chyba krótko wytłumaczyć się z mojej niechęci do dzieł Danielsów i Edwarda Bergera. Dobrze pamiętam seans Wszystkiego wszędzie naraz. Gdy jeszcze nie znałem szczegółów przedstawionego świata, bawiłem się całkiem nieźle. Traktowałem film jako czystą rozrywkę, odświeżającą i samoświadomą. Później jednak twórcy zaczęli rościć sobie pretensje do rzucania banałów o rodzinie, rozprawiania o głębi, której w ich filmie brak. Pozostałem obojętny na płytki wątek relacji matki i córki, wrażenia nie zrobił na mnie również kakofoniczny miszmasz wszystkiego – naprawdę nie jest wielką sztuką zrobić z filmu bajzel. Choć odbiłem się od produkcji Danielsów, doskonale rozumiem, że ich dziwaczna wizja może uwieść. Nie mogę za to pojąć, czym jest w stanie zachwycić widzów Na Zachodzie bez zmian. Jasne, to rzemieślnicza filmowa robota, ale nie ma w niej niczego, czego nie widzielibyśmy już w wysokojakościowym kinie wojennym. Estetycznie to dla mnie popłuczyny po 1917 Sama Mendesa (są tu sceny zbieżne z dziełem Brytyjczyka jota w jotę), a antywojenne przesłanie rozmywa się gdzieś pod efektownymi passusami batalistycznymi, z których Berger czyni główną atrakcję.
Zaakceptowałbym statuetki dla Wszystkiego wszędzie naraz i Na Zachodzie bez zmian – tak, jak co roku akceptuję werdykty Akademii idące nie po mojej myśli – ale nie mogę przyjąć do wiadomości, jak bardzo te dwa filmy zdominowały tegoroczne rozdanie, zabierając szansę na wygraną innym. Choć Duchy Inisherin, Elvis, Fabelmanowie czy Tár brylowały w nominacjach, ostatecznie ich twórcy musieli obejść się smakiem. Jakoś szczególnie boli mnie porażka kostiumografki Elvisa – Catherine Martin. Ruth Carter jest oczywiście znakomitą artystką, ale to dla niej kolejny Oscar za stroje do Czarnej Pantery. Z kolei Martin wykonała niesamowicie dobrą robotę, pieczołowicie odtwarzając stroje Presleya przy jednoczesnym dochowaniu wierności kampowemu stylowi Baza Luhrmanna.
Abstrahując od jakości nagrodzonych filmów: to nie była zła gala, choć nie należała też do najlepszych. Nijaki dywan w kolorze szampana po części przełożył się na nastrój – w tym roku jednostajność trochę dawała się we znaki, zwłaszcza w drugiej części wieczoru. Jednak atmosfera święta była wyczuwalna. Dolby Theatre wyglądało jeszcze piękniej niż zwykle. Wspaniale w obiektywie kamery prezentowały się oparcia foteli na sali podświetlone na kolor związany z paletą barwną przedstawianego filmu. Scena najbardziej mieniła się kolorami podczas energetycznego wykonania Naatu Naatu przez indyjskich wokalistów i tancerzy. Jeszcze ciekawszy, pozbawiony zwyczajowej Oscarowej otoczki i wokalnie imponujący okazał się występ Lady Gagi. To był bardzo potrzebny moment wybudzenia, wytrącenia nas z letargu. Rihanna z kolei w pięknym stylu oddała hołd Chadwickowi Bosemanowi. W trakcie In memoriam z uczuciem zaśpiewał Lenny Kravitz. A skoro już mowa o In memoriam, muszę dołożyć jeszcze jedną łyżkę dziegciu. W tym roku sporo w tym segmencie przeoczeń. Jakim cudem nie znalazło się miejsca dla jednego z najwybitniejszych europejskich aktorów Jeana-Louisa Trintignanta, Philipa Bakera Halla znanego choćby z wczesnych filmów Paula Thomasa Andersona czy Charlbi Dean, gwiazdy nominowanego do trzech Oscarów W trójkącie?
Nie będę zbyt dobrze wspominał 95. edycji Oscarów, choć parę momentów chwyciło mnie za serce. Z pewnością mieliśmy do czynienia z historycznym rozdaniem. Wszystko wszędzie naraz wkroczyło do panteonu najbardziej nagradzanych filmów w historii. Siedem statuetek to nie byle co, a Oscar w głównej kategorii i trzech kategoriach aktorskich to już w ogóle sytuacja bez precedensu. Dla firmy A24 to drugie wyróżnienie za Najlepszy film po Moonlight. Z nagrody dla dzieła Barry’ego Jenkinsa cieszyłem się bardzo, bo było dla mnie nadzieją na śmielsze włączenie wrażliwości arthouse’owej do Oscarowej dyskusji. Mijające lata na razie pokazały jednak, że moje nadzieje były płonne. A24 znów podbija Nagrody Akademii, ale z filmem zupełnie innym od Moonlight. Triumf Wszystkiego wszędzie naraz jest papierkiem lakmusowym naszych czasów, pełnych wielu różnych informacji trudnych do ogarnięcia. Przyzwyczailiśmy się do nadmiaru bodźców i nie możemy się od niego uwolnić. Wszystko wszędzie naraz jest dla wielu tak atrakcyjne, bo Danielsowie oferują nam właśnie kino wysoce przebodźcowane, w którym skupienie jest nie tyle niekonieczne, ile nawet zabronione.