search
REKLAMA
Recenzje

DUCHY INISHERIN. Wojna domowa [Recenzja]

Śmiech wywołany ciętą ripostą czy zabawną wymianą zdań szybko grzęźnie nam w gardle, gdy widzimy, jaki los spotyka bohaterów filmu.

Janek Brzozowski

1 stycznia 2023

REKLAMA

Pádraic (Colin Farrell) i Colm (Brendan Gleeson) są najlepszymi przyjaciółmi. Mieszkają na fikcyjnej, irlandzkiej wyspie Inisherin, której główną atrakcję stanowią miejscowy pub oraz ksiądz przypływający odprawić mszę świętą raz w tygodniu. Życie bohaterów przewraca się do góry nogami, gdy Colm, z dnia na dzień, postanawia nie odzywać się już więcej do Pádraica. Bez podania przyczyny, bez wyraźnego powodu. Po prostu: przyjaźń zostaje zerwana. Definitywnie i nieodwołalnie. Wszystko, co dzieje się później, stanowi konsekwencję tej decyzji.

Na poziomie metaforycznym Duchy Inisherin są przypowieścią o absurdalnej naturze konfliktów. Istotne tło fabularne stanowi tutaj irlandzka wojna domowa (1922–1923), którą bohaterowie oglądają z bezpiecznej odległości neutralnej wysepki. Złamana relacja Pádraica i Colma staje się odzwierciedleniem tego, co dzieje się z ich rodakami po drugiej stronie cieśniny: irracjonalnej, bratobójczej walki, pochłaniającej kolejne istnienia. Tak jak w przypadku większości wojen – konflikt bohaterów ma enigmatyczne, trudno wytłumaczalne podstawy, które z czasem eskalują do gargantuicznych rozmiarów, nie pozostawiając w ich życiu miejsca na cokolwiek innego. Gdy słowa zawodzą – a zawodzą dość szybko – w ruch idą nożyce do strzyżenia owiec, obcięte palce, benzyna i lampy naftowe. Przekroczony zostaje punkt, zza którego nie ma odwrotu.

Na poziomie nieco bardziej przyziemnym najnowszy film McDonagha traktuje o kryzysie wieku średniego. Colm postanawia nie odzywać się więcej do Pádraica, ponieważ postrzega ich wzajemną relację jako stratę czasu, którego, jak sam wielokrotnie podkreśla, ma coraz mniej. Decyduje się więc spożytkować swoje ostatnie lata w jedyny słuszny sposób: zaszyć się w drewnianej chacie i komponować muzykę ludową. Zrezygnować ze zbędnych kontaktów międzyludzkich, aby zapisać się w historii ludzkości jako artysta, bo „za 50 lat nikt nie będzie pamiętał żadnego z nas. W przeciwieństwie do muzyki człowieka, który żył dwa stulecia temu…”.

Colm dzieli się tym przemyśleniem w zdecydowanie najlepszej scenie całego filmu – werbalnym pojedynku z Pádraicem, rozegranym na oczach pełnego pubu. McDonagh przeciwstawia sobie w tym momencie dwie zupełnie różne filozofie życiowe. Carpe diem Pádraica, oparte na niewymuszonym uśmiechu, opiece nad zwierzętami (zwłaszcza ukochanym osiołkiem) i codziennej przyjemności w postaci wieczornego piwa z przyjacielem, zderzone zostaje z symbolicznym dążeniem do nieśmiertelności Colma. Nie ma w tej walce jednoznacznego zwycięzcy, koniec końców są tylko srogo pokiereszowani przegrani – poza McDonaghem oczywiście, któremu niepostrzeżenie udaje się zasiać w głowie widza pytanie natury egzystencjalnej. Kto jest bardziej wartościowym człowiekiem: uprzejmy, z natury dobry członek lokalnej społeczności czy gburowaty, odizolowany od świata artysta?

Wystarczy dwóch skłóconych facetów

Najmocniejszą stroną Duchów Inisherin jest scenariusz, a konkretniej – dialogi. McDonagh zaczynał jako dramaturg i słychać to niemalże na każdym kroku. Język odgrywa w filmach Irlandczyka właściwie osobną rolę: z jednej strony stanowi wizytówkę bohaterów, z drugiej zaś wydobywa na powierzchnię komediowe aspekty jego projektów. Bo, i należy to bardzo mocno zaznaczyć, filmy McDonagha nigdy nie są komediami czystej krwi. To raczej komediodramaty, czarne komedie, a chyba najtrafniej byłoby powiedzieć: tragikomedie. Śmiech wywołany ciętą ripostą czy zabawną wymianą zdań szybko grzęźnie nam w gardle, gdy widzimy, jaki los spotyka bohaterów filmu – bez różnicy, czy pierwsze skrzypce odgrywają tu nieprzemyślane decyzje, czy zaprzęgnięte w służbę dramaturgii, podkreślające teatralny rodowód McDonagha, fatum. Bodajże Marks stwierdził kiedyś, że wszystkie wydarzenia historyczne przeżywa się dwukrotnie: najpierw jako tragedie, a później jako farsy. W filmach autora Trzech billboardów za Ebbing, Missouri tych silnych, antycznych opozycji doświadcza się jednocześnie – czasem w obrębie jednej sceny. Efektem nieodmiennie jest katharsis.

Oczywiście, nic by z tego nie wyszło, gdyby nie pierwszorzędne aktorstwo i odpowiednia konstrukcja postaci – obie rzeczy są u McDonagha standardem. Irlandczyk buduje swoich bohaterów przede wszystkim na zasadzie kontrastu: w jego filmach konfrontują się ze sobą naiwni, często zbyt wygadani i narwani głupcy (Ray z Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, Dixon z Trzech billboardów…, Pádraic z Duchów Inisherin) oraz dużo bardziej zdystansowani względem rzeczywistości, małomówni stoicy (Ken z Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, Willoughby z Trzech billboardów, Colm z Duchów Inisherin). Podobną zależność dostrzec można nawet w krótkometrażowym Sześciostrzałowcu, w którym zdołowany po śmierci małżonki bohater zestawiony zostaje w pociągowym przedziale z wyszczekanym nastolatkiem. Każda z postaci, ze szczególnym naciskiem na ich pierwszy rodzaj, przechodzi w trakcie fabuły istotną przemianę, redefiniującą jej postawę życiową – podobnie jest w Duchach Inisherin. Grany przez Farrella Pádraic traci w konfrontacji z Colmem swoją niewinność. Odkrywa, że jest zdolny do rzeczy, o które nikt by go wcześniej nie podejrzewał. Boży prostaczek, irlandzki Kandyd przeistacza się na naszych oczach w mściciela, któremu trudno jednak nie współczuć i nie kibicować. Farrell otrzymał za tę rolę, i słusznie, Puchar Volpiego na festiwalu w Wenecji, pokonując faworyzowanego Brendana Frasera (również świetnego w nieco mniej świetnym Wielorybie). Pierwsza nominacja do Oscara powinna być zatem formalnością.

Czy Duchy Inisherin to najlepszy z dotychczasowych projektów Martina McDonagha? Bardzo możliwe. Na pewno jest to najdojrzalszy film w jego karierze: imponujący skromnością, bogaty wewnętrznie. Film, którym udowodnił, że można zbudować angażującą, wielowymiarową opowieść na kanwie absurdalnie prostego, banalnego wręcz konfliktu. Podobno Godard powiedział kiedyś, że „wszystko, czego potrzeba do zrobienia filmu, to dziewczyna i pistolet”. McDonagh mógłby odpowiedzieć – i miałby świętą rację – „wystarczy dwóch skłóconych facetów”.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA