GUILLERMO DEL TORO: PINOKIO. Człowieczeństwo w czasach posłuszeństwa
Można się zastanawiać, po co nam, widzom, dwie filmowe wersje Pinokia w jednym roku, ale wystarczy jeden rzut okiem, by zrozumieć, że disneyowski remake z Tomem Hanksem i życiowe dzieło Guillermo del Toro zrealizowane we współpracy z Markiem Gustafsonem to produkcje z dwóch różnych światów. O ile Pinokio Disney+ to bezpieczna adaptacja prozy Carlo Collodiego, o tyle poklatkowa animacja powstała w głowie meksykańskiego wizjonera to mocno zmieniona, zanurzona w politycznych kontekstach przypowieść o poszukiwaniu człowieczeństwa w czasach absolutnego posłuszeństwa.
Inspirowany wizją Grisa Grimly’ego, który zilustrował powieść Collodiego w 2002 roku, netflixowy Pinokio nie jest osadzony pod koniec XIX wieku, lecz w latach 30. kolejnego stulecia, w czasach rządów Narodowej Partii Faszystowskiej i Benito „Duce” Mussoliniego. Zabieg ten nadaje nowego wymiaru pojęciu „posłuszeństwa”, które jest jednym z głównych motywów w historii o Pinokiu. To jednak niejedyna zmiana w stosunku do literackiego pierwowzoru i większości pozostałych filmowych adaptacji – u del Toro i Gustafsona postać Geppetto zyskuje znacznie bogatszą historię, która staje się motywacją nie tylko jego działań, ale i wielu decyzji podejmowanych przez samego Pinokia. To wszystko sprawia, że ten Pinokio zyskuje zupełnie nową dynamikę i choć zawiera wiele elementów znanych z wcześniejszych ekranizacji, bogactwo nowych kontekstów pozwala rozpatrywać tę historię na zupełnie nowe sposoby.
Del Toro po raz pierwszy wpadł na pomysł zrealizowania filmu o Pinokiu już ok. 2008 roku, a więc droga tego projektu na ekrany trwała blisko półtorej dekady. Przez ten czas zmieniały się nazwiska (Paul Thomas Anderson miał reżyserować, a śp. John Hurt dubbingować Geppetta), a nawet status całego projektu (w 2017 Del Toro ogłosił jego anulowanie), ale nie zmieniało się jedno – brak wiary wytwórni filmowych w tę produkcję. Gdy del Toro pokazywał wstępne szkice inspirowane demonicznymi ilustracjami Grisa Grimly’ego, gdy opowiadał o politycznym kontekście filmu i o połączeniu historii Pinokia z wątkami rodem z Frankensteina, producenci tylko kręcili głowami. Także tym razem jednak z pomocą filmowcowi w opałach przyszedł Netflix, który w 2018 wziął projekt Guillermo del Toro pod swoje skrzydła (nie była to zresztą ich pierwsza współpraca z meksykańskim twórcą) i pozwolił mu na symboliczne domknięcie tematycznej trylogii, jaką zdaniem del Toro Pinokio tworzy z Kręgosłupem diabła (2001) i Labiryntem fauna (2006).
Najnowsza adaptacja prozy Carlo Collodiego wygląda obłędnie – to zasługa Marka Gustafsona, który związał się z tym projektem już w 2011 roku, mając na koncie doświadczenia zebrane jako reżyser animacji przy Fantastycznym Panu Lisie (2009) Wesa Andersona. Jako że ilustracje Grimly’ego miały więcej wspólnego z gotyckimi powieściami grozy niż literaturą dla dzieci, także animacji Gustafsona bliżej do estetyki Tima Burtona czy Henry’ego Selicka niż do klasycznej disneyowskiej kreski. Świat toskańskiej prowincji lat 30. wykreowano tu w magiczny wręcz sposób – liczba detali, z jakimi stworzono postacie i scenerie, jest niesamowita, całość zanimowano zaś tak płynnie, jak to tylko możliwe w przypadku animacji poklatkowej. Nawet widzowie nieprzepadający za tą techniką realizacji filmów animowanych powinni być zachwyceni – trudno o lepszą formę dla dość mrocznej i niepokojącej wersji historii o Pinokiu.
Guillermo del Toro uczynił z powieści Carlo Collodiego niesamowicie bogatą w konteksty przypowieść o miłości, stracie, posłuszeństwie i poświęceniu. Znajdziemy tu wątki polityczne i religijne, a także wiele odniesień do oryginalnej historii o drewnianym chłopcu, który dzięki wrodzonej dobroci stał się wreszcie chłopcem z krwi i kości. To filmowa adaptacja najwyższej jakości – kreatywna, osobna, wchodząca w dialog z materiałem źródłowym, a jednocześnie wierna jego podstawowym założeniom tematycznym. W pojedynku na Pinokia Netflix wygrywa więc z Disneyem 1 : 0 – i jest to zwycięstwo więcej niż przekonujące.