TÁR. Cate Blanchett hipnotyzuje w spowitym szarościami dramacie o geniuszu
Czy po siedmiu nominacjach do Oscara, z których dwie zamieniły się w statuetki, aktorka wciąż może odnajdywać w sobie nowe sposoby ekspresji? Cate Blanchett udowadnia, że można. Królowa aktorskiego chłodu, caryca nobliwej powściągliwości ponownie zawładnęła ekranem – tym razem w tytułowej roli w Tár Todda Fielda.
To niebywałe, że to dopiero pierwszy film Fielda od czasu znakomitych Małych dzieci – od tamtej pory minęło aż 16 lat! Ten niesamowity reżyser, który debiutował ponad 20 lat temu filmem Za drzwiami sypialni, powraca z dziełem potężnym – tak w formie, jak i treści. Tár to opowieść o geniuszu, który przypadł w udziale tytułowej bohaterce, światowej sławy dyrygentce Lydii Tár, pracującej na stałe w berlińskiej filharmonii. Field obserwuje ją z niemal intymnej odległości w chwilach największej glorii, jak i w momentach, gdy Tár odkrywa najbardziej nieprzyjemne cechy swojej osobowości: megalomanię, impertynencję i bezwzględność w dążeniu do celu. Tár o wielu przywarach swej bohaterki mówi mimochodem, gdzieś między wierszami wielu misternie zbudowanych dialogów. Choć Cate Blanchett tworzy na ekranie kreację absolutnie zjawiskową, nie byłaby ona kompletna bez tych właśnie drobnych dopowiedzeń, strzępków wspomnień z przeszłości, które definiują Lydię Tár – niekwestionowaną gwiazdy filharmonijnego podium.
Tár to niełatwe kino i to pod wieloma względami. Całość skąpana jest w szarościach i sepiach, jak gdyby barwy w świecie Lydii straciły całe nasycenie, rozmowy głównej bohaterki z jej przyjaciółmi z branży tworzą zaś nieprzerwany gąszcz pojęć muzycznych i nazwisk tak niszowych, że Gustav Mahler – w którego symfoniach Tár się specjalizuje – jest w tym gronie supercelebrytą. Z początku wydaje się, że może być trudno przebrnąć przez tak hermetyczny materiał, lecz duetowi Field–Blanchett udaje się stworzyć postać na tyle magnetyzującą, by Tár okazało się spektaklem zdolnym zafascynować każdego widza. Sam przyznam, że spodziewałem się bohaterki bardziej negatywnej – typowej zimnej jędzy, która gardzi wszystkimi wokół niej i nie liczy się z żadnymi konwenansami. I poniekąd taka jest: chłód bijący od Lydii bywa mrożący, ale ostatecznie słynna dyrygentka okazuje się geniuszką zagubioną w meandrach swoich wizji i pragnień. I właśnie w wyniku tego zagubienia może stracić budowaną przez lata pozycję w branży.
To być może zbyt banalna analogia do świata muzyki, ale w Tár rzeczywiście nie ma ani jednej fałszywej nuty. Przez ponad 150 minut seansu obserwujemy skonstruowany z chirurgiczną precyzją świat ludzi całkowicie zafiksowanych na punkcie muzyki klasycznej – a w tym świecie Lydia Tár jest boginią. Repertuary i harmonogramy układane są wedle jej życzenia, a kilkudziesięcioosobowa orkiestra chodzi jak w zegarku w takt gestów swej charyzmatycznej dyrygentki. Niesamowicie ważna dla zawiązania akcji jest tutaj otwierająca film sekwencja, podczas której na spotkaniu z wielbicielami Tár opowiada o sobie, swoich inspiracjach i o tym, czym dla niej jest muzyka. W tym momencie spijamy z jej ust każde słowo, już na tym etapie historii zostaliśmy zahipnotyzowani autentyzmem wizji Lydii Tár. Tym wystąpieniem sama tworzy sobie posąg, na którego powierzchni dopiero później stopniowo zaczynają pojawiać się spękania.
Jeśli spodziewacie się, że opowieść o genialnej fikcyjnej dyrygentce będzie serią filharmonicznych występów, będziecie Tár zaskoczeni – owszem, sporo tu ujęć z prób orkiestrowych, ale film Todda Fielda nie jest klasyczną biografią, która opowiadałaby o glorii koncertowych występów genialnej dyrygentki. Zamiast tego reżyser skupia się na powolnej dekonstrukcji świata Lydii, której dokonują zabójcze mechanizmy cancel culture – Field na chłodno pokazuje, jak łatwo w dzisiejszych czasach spaść ze szczytu, nawet będąc osobą tak prywatną i zimną jak mistrzowsko wykreowana przez Blanchett Lydia Tár. Twórcy zdają się zresztą mówić, że cancel culture nie oszczędza nikogo – także osób otwarcie homoseksualnych. Jest zresztą świetna scena w Tár, kiedy to w rozmowie ze swoim głównym darczyńcą (Mark Strong) Lydia proponuje otwarcie programu założonego z myślą o kobietach także dla muzyków płci męskiej, ale szybko zostaje skarcona przez swojego interlokutora. Mimo że uważa, iż jej fundacja spełniła swe zadanie, musi grać dalej w obyczajowe konwencje, choćby nie było w tym grama logiki.
Wypada nam żałować, że Toddowi Fieldowi nie udało się zrealizować kilku innych projektów na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat – Tár udowadnia bowiem, że to filmowiec o niesamowitej wrażliwości z jednej i lodowatej wręcz precyzji z drugiej strony. Ale kto wie, może właśnie ten spowity szarościami dramat o geniuszu jest tak dobry dlatego, że Field mógł skumulować w nim całą swą kreatywną energię gromadzoną przez lata?