FABELMANOWIE. Portret artysty z czasów młodości
Najbardziej osobisty projekt w karierze Stevena Spielberga rozpoczyna się, a jakże, na chodniku przed kinem. Kilkuletni Sammy ma obejrzeć swój pierwszy film na dużym ekranie – Największe widowisko świata Cecila B. DeMille’a. Jest jednocześnie podekscytowany i przerażony. Rodzice próbują go uspokoić. Ojciec tłumaczy, że to wszystko iluzja: 24 obrazy na sekundę, zarejestrowane na taśmie, a następnie rzucane na ekran za pomocą światła i projektora. Matka jest nieco bardziej tajemnicza, mniej praktyczna – zapewnia Sammy’ego, tak jak niegdyś zapewniał polskich czytelników Konrad Eberhardt, że film jest snem. Nie należy się go bać, ale chłonąć – z całym dobrobytem inwentarza. Gasną światła, rozpoczyna się projekcja. W życiu Sammy’ego Fabelmana nic już nie będzie takie samo.
Fabelmanowie to w pierwszej kolejności film o kinie, a dokładniej – możliwościach kamery. Na początku staje się ona narzędziem, które pozwala odtworzyć małemu Sammy’emu ulubione ujęcie z Największego widowiska świata. Jak każdy artysta, główny bohater rozpoczyna od naśladowania. Z biegiem czasu kamera przeistacza się w przedłużenie ręki Sama, który nie rozstaje się ze swoim ulubionym urządzeniem, filmując poręcznym Bolexem, niczym Jonas Mekas, prozaiczną, rodzinną codzienność. Gdy przez przypadek rejestruje znamiona romansu swojej matki z przyjacielem ojca, nie potrafi przekazać swoich podejrzeń werbalnie – musi pokazać film. Medium traci tym samym niewinność, wpisaną we wczesne, amatorskie projekty z kowbojami i żołnierzami w rolach głównych. Mitotwórczą moc kina protagonista odkrywa natomiast podczas pracy nad montażem zapisu ze szkolnego Dnia Wagarowicza. Uczy się panować nad żywiołem, którym jest film, wykorzystywać go do własnych celów. Gdzieś pomiędzy ujęciami robi ze swojego szkolnego nemezis półboga – postać większą od życia, pozbawioną wad. Gdy zdezorientowany chłopak rozkleja się przed głównym bohaterem, pytając, dlaczego ten skomponował swój film w taki sposób, odpowiedź nie jest jednoznaczna. Fabelman nie jest pewien, czy chciał się zemścić na koledze i wzbudzić w nim wyrzuty sumienia, czy też zrobił to ze względu na sam film: „aby był lepszy”. W tej krótkiej, alegorycznej w gruncie rzeczy scenie Spielberg zaszywa bodaj najważniejszą, a na pewno najpoważniejszą prawdę na temat medium, którym posługuje się od ponad 50 lat. Prawdę na temat jego potencjału manipulacyjnego – skali oddziaływania i możliwości kształtowania ludzkich losów.
Tutaj Spielberg się zatrzymuje: opuszcza Sama zaraz po tym, jak bohater otrzymuje pierwszą pracę w przemyśle filmowym. Podobnie jak Truffaut w 400 batach, Fellini w Amarcordzie albo, sięgając po nieco bardziej współczesne przykłady, Sorrentino w To była ręka Boga i Gray w Armagedonie, tworząc zakamuflowaną autobiografię, ogranicza się jedynie do dzieciństwa artysty. Procesu formacyjnego, z którego wynika wszystko, co dalej. Nie pokazuje nam więc, ku rozczarowaniu niektórych, pracy nad fikcyjnymi odpowiednikami E.T., Szeregowca Ryana czy Indiany Jonesa. Prawda jest jednak taka, że nie musi tego robić – każdy z tych filmów zaszyfrowany jest w poszczególnych epizodach Fabelmanów. Strzępki opowieści o przemiłym kosmicie, nazywanej przez Spielberga otwarcie jego pierwszą autobiografią, odnajdziemy w szkolnych perypetiach Sama i rowerowych wojażach z nastoletnimi kolegami. Lądowanie na plaży w Normandii odbija się dalekim echem w krótkim filmie wojennym kręconym przez bohatera, a przygody genialnego archeologa – w skalistych krajobrazach, przemierzanych przez grupkę skautów (trudno nie pomyśleć w tym momencie o pierwszych minutach Ostatniej krucjaty). Fabelmani okazują się więc, na jednym z wielu poziomów, filmem z kluczem – takim, który posiada spora większość widzów, zaznajomiona z dziełami najpopularniejszego amerykańskiego reżysera wszech czasów.
Zakamuflowana autobiografia
Autotematyzm unosi film Spielberga, jest jego najważniejszym motorem napędowym. Kolejne kamery, stoły do montażu, wizyty w kinie (poza Największym widowiskiem świata pojawia się również Człowiek, który zabił Liberty Valance’a), amatorskie krótkie metraże – to wszystko zbudowało tożsamość autora Bliskich spotkań trzeciego stopnia, nic dziwnego więc w tym, że buduje również jego najbardziej osobiste dzieło. Zdecydowanie gorzej Fabelmanowie sprawdzają się jako dramat rodzinny. Nieprzekonujący jest już casting rodziców Sammy’ego, a zatem kwestia absolutnie kluczowa. Paul Dano zostaje obsadzony odważnie, bo na przekór dotychczasowemu emploi. Po ekspresyjnych rolach w Batmanie, Człowieku-scyzoryku albo Aż poleje się krew, aktorowi przyszło wcielić się w statyczną głowę rodziny – człowieka spokojnego, emanującego dobrocią i serdecznością. Przez cały seans czeka się na jego emocjonalny wybuch, który ostatecznie nie następuje. A szkoda – to w ekstremalnych scenach Dano zawsze odnajdywał się najlepiej, prezentując pełne spektrum swojego talentu. Na tle Michelle Williams, wcielającej się w matkę Sama, i tak wypada korzystnie. Grana przez nią postać jest zdecydowanie najbardziej skomplikowaną, a jednocześnie najgorzej zagraną i napisaną w całym filmie. Jej gesty są manieryczne, słowotoki męczące, a całość przypomina groteskowy występ Vivien Leigh w Tramwaju zwanym pożądaniem, z tym że u Kazana było to wpisane w specyficzną, teatralną konwencję dzieła (charakterystyczną właściwie dla wszystkich adaptacji sztuk Tennessee’ego Williamsa). Spielberg nigdy nie był specjalistą od pogłębionych portretów kobiecych, doskonale zdaje sobie zresztą z tego faktu sprawę. W pewnym momencie staje się to nawet przedmiotem autoironicznego żartu: siostra głównego bohatera pyta z przekąsem, dlaczego w jego amatorskich produkcjach nie ma ról kobiecych. Chłopak wymownie milczy, przeczuwając być może, jak powinna brzmieć odpowiedź.
Świetnie wypada za to Gabriel LaBelle, wcielający się przez większość filmu w głównego bohatera (przez pierwsze pół godziny Sammy’ego gra Mateo Zoryon Francis-DeFord). Dwudziestoletni aktor jest wielkim, niekwestionowanym atutem Fabelmanów – z jego nieopatrzonej twarzy (do złudzenia przypominającej oblicze młodego Spielberga, porównajcie zdjęcia) bije niewinności, a kiedy trzeba, pojawia się na niej zawziętość i pasja. Zresztą, reżyser Pojedynku na szosie zawsze miał dobrą rękę do aktorów dziecięcych – jakkolwiek to brzmi. Henry Thomas i Drew Barrymore w E.T., Joseph Mazzello i Ariana Richards w Parku Jurajskim, Haley Joel Osment w A.I. Sztucznej inteligencji, Ke Huy Quan w Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady, Christian Bale w Imperium słońca. Nie każda z tych dziecięcych gwiazd zrobiła międzynarodową karierę, każda zabłysła jednak choćby na moment, prezentując się u Spielberga z jak najlepszej strony. LaBelle dołącza do tego nobliwego grona, a jak dalej potoczy się jego przygoda z kinem – czas pokaże. Młodego aktora wspiera znakomity drugi oraz trzeci plan. Zaskakująco dobry Seth Rogen, odgrywający na ekranie „dobrego wujaszka”, a zatem kolejną wersję samego siebie; Judd Hirsch w roli krewniaka zza granicy, prezentującego bohaterowi, na własnym przykładzie, na czym polega samotność artysty; wreszcie David Lynch jako John Ford – kradnący show i wznoszący film poziom wyżej. Warto obejrzeć Fabelmanów choćby tylko dla sceny z jego udziałem: okraszonej fenomenalnym metafilmowym żartem. Kilka minut z udziałem autora Twin Peaks to jedna z najlepszych, a na pewno najzabawniejszych rzeczy nakręconych przez Spielberga – mrugnięcie okiem, które przeistacza się w autotematyczną kropkę nad i.
Fabelmanowie to niezwykle bogate dzieło. Traktujące nie tylko o miłości do kina, dojrzewaniu artysty i rozpadzie rodziny, ale także o specyfice czasów, spielbergowskiego raju utraconego – Ameryce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Naznaczonej dynamicznie rozwijającą się branżą IT, która przerzuca ojca Sama z Phoenix do Arizony i z Arizony do Kalifornii; fetyszem drobnych kamer filmowych – kupowanych za ostatnie centy Bolexów i Arriflexów; wreszcie, powoli dogorywającym, złotym wiekiem Hollywood, którego namacalnym symbolem staje się odwiedzony przez bohatera Ford. W latach siedemdziesiątych to Spielberg, Scorsese, De Palma, Lucas i Coppola przejmą stery, tworząc, wespół ze Swobodnym jeźdźcem Hoppera oraz Bonnie i Clyde’em Penna, podwaliny Nowego Hollywood. Fabelmanowie to najbardziej żywy i energiczny film Spielberga od lat. Film, dla którego warto było opuścić ostatnie kilkanaście minut meczu Polski z Francją i pierwsze kilkanaście minut meczu Anglii z Senegalem. Niech ta informacja będzie dla was drogowskazem – do kina oczywiście.