search
REKLAMA
Zestawienie

NIE TYLKO „SOK Z ŻUKA”. Filmy z lat 80., które powinny dostać SEQUEL

Nikt po 30 latach nie będzie kręcił sequela według tego samego stylu.

Odys Korczyński

10 czerwca 2023

REKLAMA

Sequele generalnie uważane są za niepotrzebne, ale jednocześnie miłośnicy niektórych kultowych produkcji sprzed lat ciągle do nich wracają i nie uwierzę, że nie wyobrażają sobie, jak by mogła wyglądać kontynuacja ich ulubionej historii. Obawiają się jednak, że po latach od premiery – z takich, a nie innych względów – sequel się nie uda, a może inaczej. Obawiają się, że ów sequel nie trafi w ich gust albo nie będzie podobny do filmu wzorcowego. Takie myślenie niekoniecznie jest zgodne z prawdą oraz ma logiczny charakter. Z jednej strony sequele nieraz są faktycznie gorsze, ale nie dlatego, że są inne, rządzą się założeniami z innych czasów. To proces naturalny i trzeba go zaakceptować. Nikt po 30 latach nie będzie kręcił sequela według tego samego stylu, bo jest on kierowany nie tylko do podstarzałego już grona sentymentalnych widzów, ale i do młodszej publiczności. Jeśli tę zmianę zaakceptujemy, zupełnie inaczej spojrzymy na sequele, a w historii kina zdarzają się wśród nich perełki.

„Sok z żuka”, 1988, reż. Tim Burton

Tim Burton jest upartym reżyserem, wiernym swojej wizji kina, którą forsuje już całe lata i inspiruje innych twórców. Ten styl faktycznie może spowszednieć, jeśli przez kolejne dekady nie ulega modyfikacji. Niestety Tim Burton jest odporny na zmiany, więc w XXI wieku jego nowe dzieła już tak nie fascynują, jak te z lat 80. i 90. Niemniej w przypadku Soku z żuka sytuacja jest o tyle pozytywna dla sequela, ponieważ był to naprawdę dobry, nietuzinkowy film ze świetnymi kreacjami aktorskimi, a kręceniem kontynuacji zajął się ten sam reżyser. Poza tym w obsadzie pojawi się sprawdzona i już kultowa Jenna Ortega, jak również Michael Keaton. Fani zapewne obawiają się, czy pomysł na kontynuację historii jest odpowiednio dopracowany. Sam się tego obawiam, bo fabuła Soku z żuka nie była prosta, a właśnie te są najbardziej narażone na zepsucie w sequelach. To nie John Wick ani Dzień Matki, gdzie sequelowość jest zawarta w prostym stylu narracji, który dominuje nad konkretną siatką wydarzeń. Obawy jednak nie mogą powstrzymywać żadnego twórcy. Może Timowi Burtonowi się uda, jak udało się to np. Denisowi Villeneuve’owi?

„Moja macocha jest kosmitką”, 1988, reż. Richard Benjamin

Wspaniale się ten film ogląda po latach. Nie przeszkadzają nawet słabe efekty specjalne. Jak się okazuje, było to trudny projekt do zrealizowania scenariuszowo. Zabierało się za niego chyba koło 10 osób, a finalnie w napisach została uwzględniona wielka czwórka. Niestety, trudno uwierzyć, że taką opowieść musiały napisać nawet te 4 osoby. Z naszego punktu widzenia wydaje się, że to jednak aż nadto. Można więc powątpiewać, czy amerykańscy scenarzyści faktycznie posiadają talent. Niemniej wyszedł z tego pisarskiego ambarasu film dobry, do którego chce się wracać. Aż dziwne, że nie został zrealizowany sequel. Na pewno widzowie byli i są ciekawi, jak się potoczyły dalsze losy Stevena i Celeste. Po tylu latach od premiery można się tylko zastanowić, czy faktycznie to nadal Dan Aykroyd i Kim Basinger powinni wrócić do pierwszoplanowych ról w sequelu. Oczywiście, ważne, żeby się pojawili, ale już jako ozdoby, postaci wspierające zupełnie innych, głównych bohaterów.

„Brazil”, 1985, reż. Terry Gilliam

W ostatniej scenie tego niesamowitego filmu Jack Lint (Michael Palin) stwierdza, patrząc na rozradowaną twarz sama, że się wyrwał, uciekł i nic go już nie uratuje. To pokrętne zakończenie jest charakterystyczne dla opowieści snutych przez Terry’ego Gilliama. Mógłby je snuć jeszcze dalej w ramach Brazil, bo zostawił widza w niepewności. Wręcz odebrał mu wszelką nadzieję na przygodę, stawiając głównego bohatera w takiej sytuacji. Dobrze wiem, że właśnie o to chodziło, ale po latach można dać szansę Samowi Lowry, żeby zakończył swój żywot w bardziej efektowny i surrealistyczny sposób. Ciekawe, co o tym pomyśle na sequel Brazil sądzą widzowie?

„Wideodrom”, 1983, reż. David Cronenberg

Nie sądzę, żeby David Cronenberg podjął się realizacji sequela, ale może zrobiłby to np. Brandon Cronenberg? Przypomnijmy sobie jednak najpierw, jak kończy się Wideodrom. Zakończenie składa się z podwójnej sceny rozgrywającej się w ożywionym telewizorze i w rzeczywistości postrzeganej przez Maxa Renna jako ta realna, poza taśmowa, poza telewizyjna. Samobójstwo bohatera następuje jednak tylko w jednej z nich – kineskop telewizora wybucha wtedy, rozpryskując wokół masę wnętrzności. Następnie Max Renn, gapiąc się psychodelicznie w ogień, także wykonuje ten gest, żeby strzelić sobie w głowę scaloną ze swoim ciałem bronią, ale to już widzowi nie jest pokazane. A więc sequel, krwisty, zboczony, czerpiący z kategorii BDSM i weird porno.

„Gwiezdny przybysz”, 1984, John Carpenter

Film został tak zrobiony, żeby kibicować Przybyszowi. Nasze antropocentryczne myślenie podpowiadało nam, że najlepiej będzie mu na ziemi, przy swojej ludzkiej ukochanej. Nic bardziej mylnego. Ale zawsze mógłby wrócić, może już nie jako Jeff Bridges, ale ktoś inny, jego alter ego. To oczywiste, że Jeff Bridges jednak powinien się pojawić, jako łącznik dwóch światów, tego z lat 80. oraz tego XXI-wiecznego. Nie odgrywałby jednak głównej roli. Jego czas w tej historii minął. Za to nie minął czas Johna Carpentera.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA