Wideodrom (1983)
Nie potrafię wyobrazić sobie wrażenia, jakie na publiczności zrobił Wideodrom w dniu premiery. Seks i przemoc w różnych proporcjach łączą się tu z wpływem mediów – w równym stopniu szkodliwym, co stymulującym mózg. Z kolei u widza szare komórki pobudzi fakt, że Wideodrom jest nie tylko misz-maszem gatunków, lecz także zawiera elementy niepokojąco aktualne nawet dzisiaj. A może nawet bardziej niż kiedyś?
Wszystko – od miękkiej pornografii do brutalnej przemocy – tak w skrócie przedstawia się ramówka małej, prywatnej stacji Civic TV, której dyrektorem jest Max Renn (James Woods). Nie widzi nic złego w kontrowersyjnych treściach, bo jego zdaniem dają ludziom to, co chcą oglądać, a nigdzie indziej nie mogą. W poszukiwaniu nowych, coraz mocniejszych materiałów do swojego kanału posiłkuje się pirackimi transmisjami. Ich wyszukiwaniem zajmuje się Harlan (Peter Dvorsky). Kiedy pokazuje szefowi urywek Wideodromu – pozbawioną fabuły, niepokojąco realistyczną scenę torturowania młodej kobiety przez zamaskowanych oprawców, ten jest zafascynowany brutalnością i bezpośredniością programu. Chce włączyć go do ramówki swojej stacji. Rozpoczyna więc śledztwo, które ma doprowadzić go do twórców Wideodromu, kimkolwiek oni są.
Poza tym Max zastanawia się: czy to wyreżyserowany show dla wąskiego grona odbiorców, czy prawdziwa transmisja z sali tortur?
Żeby poznać odpowiedź na to i wiele innych pytań, bohater musi zagłębić się w skupiony wokół mediów półświatek, który dotychczas znał tylko powierzchownie. Przez swoje powiązania z pirackim podziemiem wpada na trop medialnego guru – profesora Briana O’Bliviona (Jack Creley) – być może poinformowanego lepiej na temat tajemniczego programu. Śledztwo prowadzone przez Maxa, jego wygląd i sposób bycia oraz rozwój fabuły przywodzą na myśl kino noir. I nie ma w tym nic dziwnego. To podgatunek kina, którego powstanie związane jest z powojennym niepokojem o przyszłość i rozwojem kultury masowej, a ta w filmie Cronenberga odgrywa ważną rolę. Zresztą te „noirowe” elementy da się wyszczególnić: mamy kobietę fatalną w postaci Nicki Brand (Debbie Harry), atrakcyjnej pani psycholog lubiącej sadomasochistyczne figle; mamy ubranego w płaszcz i palącego papierosy cynicznego bohatera-detektywa, który w miarę badania sprawy coraz bardziej w nią wsiąka, co utrudnia mu osąd i komplikuje śledztwo; mamy świat przesiąknięty zepsuciem (handlarze pornografią, nielegalne eksperymenty); i do kompletu mamy również złożoną fabułę pełną wątków pobocznych i dodatkowych sensów.
Wszystko to odwołuje się do kina noir, w dodatku w bardzo twórczy i oryginalny sposób, ponieważ łączy elementy znane z klasyki kina z nowoczesnością, a to nie zawsze się udaje. Tutaj nie tylko wszystko do siebie pasuje, lecz także składa się na znany nam świat, który został jedynie doprawiony szczyptą perwersji i stertą kaset wideo.
Telewizja zmieni twój umysł. Wideodrom zmieni twoje ciało.
Powyższy cytat – zaczerpnięty ze zwiastuna – w pigułce oddaje sposób działania tytułowego programu (a ściślej: sygnału emitowanego w tle). Szeroko pojęta technologia i jej wpływ na człowieka to esencja filmu Cronenberga, który od zawsze uwielbiał deformować ciała i umysły swoich bohaterów. Robił to już wcześniej na różne sposoby. W „trylogii wenerycznej” (Dreszcze, Wściekłość, Potomstwo) szeroko pojęte zagrożenie pochodziło z ciała, czasem przez zainfekowanie, czasem przez mutację. Z kolei w Skanerach protagonista był telepatą, co dawało mu niezwykłe możliwości. Tym razem reżyser połączył ze sobą horror cielesny i technothriller. Brzmi dość egzotycznie, ale twórczość Cronenberga nie daje się zamknąć w prostych ramach gatunku.
Jak sama nazwa wskazuje, w horrorze cielesnym zagrożenie nie pochodzi z zewnątrz – brak tu potworów z bagien i maszkaronów z kosmosu. Są za to tajemnicze infekcje skóry, mordercze pasożyty i niepokojące mutacje. W Wideodromie ludzkie ciało penetruje technologia. Pod wpływem szkodliwego sygnału telewizyjnego Max stopniowo przestaje odróżniać rzeczywistość od halucynacji. Oglądanie kasety wideo kończy się obmacywaniem pulsującego i zmysłowo napęczniałego ekranu wypełnionego zbliżeniem na kobiece usta. W późniejszej fazie ciało bohatera zmienia się, a on zaczyna przypominać ludzki magnetowid, który można programować poprzez wprowadzanie nośnika do waginalnego otworu w jamie brzusznej.
W Wideodromie telewizja szkodzi i nie jest to metafora.
O wpływie szklanego ekranu na widzów najwięcej do powiedzenia ma filmowe guru medialne – profesor Brian O’Blivion. Jest do tego stopnia pochłonięty zagadnieniem telewizji, że sam pojawia się jedynie poprzez nagranie wideo. Pod wpływem oddziaływania ekranu telewizyjnego mózg bohatera myli halucynację z rzeczywistością. O’Blivion chorował na guz mózgu wywołany – jego zdaniem – stałym kontaktem z medium telewizyjnym. Uważał on, że to doświadczane przez niego wizje spowodowały guza, a nie na odwrót. Nie postrzegał też guza w kategorii choroby. Jego zdaniem był to nowy organ w ciele – przystosowany do odbierania sygnału Wideodromu, kolejny etap ewolucji człowieka.
Sequele rebootów albo franczyzy młodzieżowe – tak z grubsza wygląda najnowsza historia kina science fiction. Niby można pokazać więcej i lepiej (dzięki rozwojowi techniki), teoretycznie da się przenieść na kinowy ekran nawet najbardziej odjechaną historię i realia. A jednak zaledwie ułamek z nich stanowi odstępstwo od sprawdzonych schematów fabularnych. Chlubnymi wyjątkami od tej reguły były niepokojąco realistyczne Ludzkie dzieci Alfonso Cuaróna i Ex Machina Alexa Garlanda. To ciekawe, że w ramach gatunku, który z definicji powinien być kuźnią kreatywności i odważnych wizji przyszłości, jest tak niewiele autentycznie świeżych i oryginalnych produkcji.
Za to przy starszych filmach, których akcja rozgrywa się w przyszłości, dochodzi jeszcze jeden czynnik – wizjonerstwo. Fritz Lang w Metropolis (1927) pokazał antropomorficzne roboty, Stanley Kubrick w 2001: Odysei Kosmicznej (1968) przewidział wynalezienie tabletu, tytułowy bohater Johnny’ego Mnemonica (1995) używał gogli VR, a fabuła samego filmu dotyczy choroby cywilizacyjnej związanej z nadużywaniem elektroniki. Samo „przedawnianie się” tego rodzaju filmów jest ciekawe. I choć wizje świata przedstawione w tych filmach niezupełnie odzwierciedlają dzisiejszą rzeczywistość, stały się klasyką i dobrze się je ogląda, a ówczesne efekty specjalne dodają tym produkcjom uroku. Jednak wyprodukowany kilkadziesiąt lat temu film science fiction, który przedstawia wizję świata odzwierciedlającą w dużym stopniu współczesny świat, to rzadkość.
Nie potrafię wyobrazić sobie wrażenia, jakie Wideodrom zrobił na publiczności w dniu premiery, skoro dotyczy aktualnych dziś kwestii, o których ówczesna widownia nie miała pojęcia. Seks i przemoc w różnych proporcjach łączą się ze szkodliwym, choć stymulującym mózg wpływem mediów. W 1983 roku był to szklany ekran, choć większość padających w filmie teorii – jak np. „telewizyjne imiona” dla każdego – wydają się bardziej przystające dla medium internetu (gdzie niemal wszędzie można nadać sobie nowe imię, czyli nick). Podobnie jak on, Wideodrom to niekontrolowany medialny byt, który rozwija się i coraz bardziej absorbuje ludzki umysł i ciało. A my, na podobieństwo Maxa Renna, chłoniemy coraz więcej sygnałów i transmisji z twarzami przylgniętymi do ekranów.
korekta: Kornelia Farynowska