5 najlepszych filmów JOHNA CARPENTERA. Talent skryty we mgle?
Za swoją nietuzinkową twórczość nie otrzymał nawet nominacji do Oskara, co jest zupełnie niezrozumiałe. We własnych filmach był nie tylko reżyserem, ale i scenarzystą oraz twórcą muzyki. Jego wyniesiona z dzieciństwa głęboka fascynacja horrorami i westernami dała nam Halloween (1978) – film będący gatunkową, formalną ikoną. Bez tej produkcji nie powstałby slasher w takiej formie, w jakiej znamy go w XXI wieku. Szkoda, że współcześni twórcy horrorów tak rzadko korzystają z nauk mistrza.
W przeciwieństwie do Wesa Cravena, reżysera, który również szczycił się tym, że jest niezależny, u podobnie niezależnego Carpentera nigdy nie nastąpił aż tak dotkliwy spadek jakości realizacyjnej filmów. Najwidoczniej dało się wypracować życzliwy dla widzów kompromis, nawet kiedy brak było funduszy. Mainstreamowa cena za takie podejście okazała się jednak wysoka. Carpenter nie dostał żadnej nagrody Akademii być może właśnie z powodu swojego stosunku do Oscarów i Hollywoodu. Zawsze bowiem uważał, że praca z filmem niskobudżetowym daje bezcenną swobodę działania. Gdy szczęśliwie lub nie zdarzy się tak, że ktoś z Hollywood zauważy niezależnego reżysera i zaproponuje mu kasę, musi on wiedzieć, że Fabryka Snów zrobiła to tylko po to, aby zarobić jeszcze więcej kasy. Reżyser jest inwestycją, a jego artystyczna wizja schodzi na drugi plan.
Poniżej pięć filmów Carpentera (plus wyjątkowo subiektywny bonus), które cenię najbardziej głównie z pobudek emocjonalnych i sentymentalnych, natomiast nie formalnych, bo musiałbym wspomnieć Halloween, a za nim nie przepadam. Kto wie, czy nie jest tak właśnie dlatego, że wszystkie zaplanowane przez Carpentera psychologiczne gry z widzem udały mu się po mistrzowsku za sprawą szalonego Michaela Myersa?
Coś (1982)
Wyobraźcie sobie tę kulminację suspensu. Cała baza wokoło płonie. Wszyscy zginęli prócz dwóch ludzi. Przeżyli R.J. MacReady (Kurt Russell) i Childs (Keith David). Siedzą wśród płonących szczątków i patrzą na siebie. Jest jeszcze ciepło, więc mają czas, żeby zastanowić się, który z nich jest tym czymś. Będą musieli jakoś ten problem rozwiązać, bo ogień trawiący bazę szybko się wypali, temperatura ponownie spadnie i wszystko zamarznie. Jeśli któryś z nich jest obcym, będzie musiał się ujawnić, jakoś spróbować przetrwać. Jeśli obydwoje są ludźmi, będą musieli się zmierzyć z przybyszem, a potem być może umrzeć. Czy można wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie slashera? Tyle że inteligentnego slashera, który nie jest jedynie krwawym wykańczaniem wszystkich bohaterów, lecz na oczach oniemiałego widza konfrontuje każdego z nich z czymś, co jest niezrozumiałe, nieodwracalne i moralnie odmiennie tak dalece, że nie sposób przypisać temu jakąkolwiek etyczną kategorię. Carpenter udowodnił, że slasher nie musi oznaczać wizualnej rzeźni. Jakieś trupy powinny oczywiście paść, lecz widowiskowa śmierć jest dodatkiem do filozoficznego znaczenia slashera – tak, w wydaniu Carpenterowskim słowa „slasher” i „filozoficzny” to nie oksymoron. Najbardziej krwawa jego kulminacja wydarza się w naszych głowach.
Ucieczka z Nowego Jorku (1981)
Kto by pomyślał, że w 1997 roku filmowcy kręcący w latach 80. będą przewidywać aż tak drastyczne zmiany w naszym świecie. Zawsze mnie dziwił ten ekspresowy proces rozwoju destrukcji w filmach science fiction, podobnie jak w produkcjach fantasy brak jakiegokolwiek rozwoju cywilizacji przez setki lat. Mimo dość przedwczesnego wieszczenia upadku zachodniej cywilizacji wizja z Ucieczki z Nowego Jorku wcale nie jest taka fantastyczna. Przecież istnieją już dzielnice biedoty (np. fawele), gdzie przestępczość sięga symbolicznego zenitu. Do stworzenia miast więzień już tylko krok. Na początek wystarczy taką dzielnicę biedoty ogrodzić i reglamentować wejścia i wyjścia. Carpenter stworzył historyczną dla gatunku science fiction wizję zarówno rzeczywistości, jak i bohatera (Kurt Russell jako Snake Plissken). Zachował równowagę między fantastycznym kinem akcji a surową, na wskroś realistyczną sensacją. Bo tak naprawdę elementów stricte fantastycznych w Ucieczce z Nowego Jorku nie jest wiele. Za to nie brakuje klimatu postapokaliptycznego westernu. Nie dziwię się, ponieważ Carpenter od dzieciństwa fascynował się tym gatunkiem. Na dziecięce życzenie reżysera Snake Plissken stał się więc kowbojem przemierzającym zniszczony świat trochę z przymusu, trochę bez celu, a trochę, żeby ratować życie. Bunt i samotność głównego bohatera dopełnia świat przedstawiony szczyptą dzikości. Nie da się jej kontrolować, a to już przytyk Carpentera do wszystkich tych, którzy nami rządzą lub im się tak wydaje.
Gwiezdny przybysz (1984)
Ludzie to naprawdę zadufany w sobie gatunek. Wyobrażają sobie, że nawet jeśli kosmici zdecydują się nas odwiedzić, to od razu zakochają się w ludzkich samicach, a później zapewne zechcą z nimi uprawiać seks i mieć dzieci. Cóż za brednie, chociaż być może dla niektórych kobiet (ksenoseksualistek) interesujące, a nawet pociągające. W pewnym sensie Carpenter zobrazował nasze zmieszane z lękiem oczekiwania co do „obcych” i zrobił to nieoczekiwanie romantycznie. Kiedy po raz pierwszy obejrzałem Gwiezdnego przybysza, nazwałem ten film „kosmicznym romansem”. Na pewno nie jest to film science fiction. Do gatunku pasują może jedynie początek i zakończenie. Cały zaś sens fabuły polega na relacji między dwójką ludzi. Kosmita, którego gra Jeff Bridges, przypomina raczej uczące się dziecko niż przybysza z obcej planety. Ma jedynie trzy dni, żeby dotrzeć do ekipy ratunkowej z własnej planety, a jego przewodniczka ma te trzy dni spędzić z kimś, kogo kiedyś kochała, kto ma ciało tego kogoś, natomiast obcą naturę i umysł. W czasie tej podróży obydwoje uczą się rzeczy, które dla ludzi obecnie coraz częściej nie mają znaczenia. Czas, miłość, śmierć, utrata, życie jako droga do celu – wydają się pojęciami tak ogranymi w naszych egzystencjach. Człowiek z Gwiazd pojmuje je głębiej niż my, a to przecież na nas spoczywa owa powinność. Carpenter jest idealistą, o wiele większym nawet niż w Oni żyją. Idealistą i buntownikiem, a jego bunt skazany jest na niepowodzenie, podobnie jak próby porozumienia się kosmitów z ludźmi.