search
REKLAMA
Zestawienie

NAJLEPSZE ANIMACJE ostatnich lat niebędące produkcjami Disneya

Które animacje ostatnich lat zachwyciły widzów, przełamywały disneyowskie schematy, redefiniowały podejście do bohaterów i budowania powieści?

Marcin Kończewski

29 sierpnia 2023

REKLAMA

Kryzys twórczy w mainstreamowych produkcjach aktorskich uwypukla jeden niepodważalny fakt – żyjemy w naprawdę wspaniałym momencie dla animacji. Okazuje się bowiem, że w dobie remake’ów, sequeli i prequeli filmów live action animowane produkcje stają się najlepszym nośnikiem eskapistycznych doznań dla widzów. To tutaj twórcy odnajdują też największe pole do pokazania swojej kreatywności – mogą tworzyć intrygujące światy, redefiniować utarte schematy, tropy i archetypy i fundować takie postacie, jakie chcą. Fundamentem jest tu wpisana w strukturę medium umowność, co daje twórcom niejako „z góry” kredyt zaufania. W ostatnich latach pojawiło się tyle wybitnych produkcji, które przede wszystkim wychodziły poza wizualny szablon utartych (i przejedzonych?) przez Disneya i Pixara schematów, że już na tym poziomie gwarantowały wyjątkowe doznanie. Nierzadko charakteryzowały się też nieszablonowym podejściem do bardzo znanych kulturze bohaterów. Dlatego coraz częściej dorośli udają się do kina na animacje. Na szczęście czasy, kiedy to kogokolwiek dziwiło, minęły. Dziś twórcy fundują nam historie na wskroś uniwersalne, trafiające zarówno do młodszych, jak i starszych. Duża w tym zasługa przewrotu, jaki dał nam Shrek. Obecnie uważam, że jesteśmy świadkami kolejnej wielkiej rewolucji – fundują ją produkcje, które wymieniam w tekście. Wybrałem bowiem najlepsze animacje, jakie pojawiły się w ostatnich latach i nie zostały wyprodukowane przez studia należące do korporacji Disneya. Znajdziecie tu tylko bardzo dobre i wybitne produkcje, które zwłaszcza na poziomie interpretacji postaci i wizualiów wyróżniły się na tle innych. Smacznego!

„Arcane”

Wchodząc w świat Arcane, głębiej poczułem coś, czego nie lubię, a jednocześnie uwielbiam – absolutną zazdrość wobec twórców. Ja nie potrafiłbym stworzyć takiego świata, takiej historii, chciałbym mieć taką wyobraźnię. Animacja osadzona w świecie znanym z gier League of Legends mnie po prostu zachwyciła, a co ciekawe, nigdy w nie nie grałem. Arcane przebija większość produkcji animowanych jednym – wręcz kliniczną światotwórczą precyzją. Trudno o coś bardziej olśniewającego, gęstego, świeżego i magicznego w ostatnich latach. Produkcja Netflixa udowadnia przy okazji, że animacja chyba jest najlepszym medium do przeniesienia gry na ekran. Powodem może być brak ograniczeń twórczych, pewnego rodzaju umowność a priori, wynikająca z automatycznego zawieszenia niewiary. Działa ona już w momencie siadania do seansu, ponieważ aby czuć satysfakcję z oglądania, trzeba z góry być gotowym na to, że… jest to animacja, a nie live action. Próg wejścia jest zupełnie inny. I to wymaga na starcie odpowiedniego ustosunkowania do formuły.

„Kot w butach: Ostatnie życzenie”

To jest produkcja, która trafiła do mnie na KAŻDEJ możliwej płaszczyźnie – konceptu, humoru, wykonania, historii i POSTACI. I kto by pomyślał, że będzie to produkcja z uniwersum Shreka, którego sądziłem, że tak już przemielono, że nie zostało w nim nic ciekawego. Nie pierwszy raz się myliłem. Ostatnie życzenie to produkcja przede wszystkim arcyświadoma formalnie – czerpie z mitologii, baśni, przepisuje je na nowo, podobnie jak Shrek, ale robi to na zupełnie nowym poziomie narracji. Dodatkowo okrasza wszystko wspaniałymi easter eggami – mamy tu nawiązanie do Thora z Endgame, Terminatora 2, Zorro z Banderasem (he, he) i wielu innych produkcji. Jednak przede wszystkim na poziomie postaci to po prostu arcydzieło. Już sam Puszek jest świetny, bo twórcy wycisnęli z niego wszystko, co najlepsze – na jego przykładzie zdemitologizowali archetyp awanturnika, dodali mu głębi i charakteru. Rządzi też drugi i trzeci plan – Kitty jest cudowna, bardzo dobrze napisana, Perrito… po prostu przekochany, Złotowłosa i misie to moja nowa ulubiona rodzina. Prawdziwym złotem są jednak czarne charaktery z okropnie zepsutym Jackiem Plackiem (stęskniłem się za złoczyńcą, który jest po prostu zły, rozpuszczony, zapatrzony w siebie) i… mrożącym krew w żyłach wilkiem-śmiercią. Fiu, fiuuu… Bałem się. To jest tak świeże, że aż byłem tym zdumiony – nawet w kwestii ukazania scen akcji, kiedy klatkowanie spada, później staje się to nieco męczące, to i tak absolutnie kupuje mnie tym, że jest to coś nowego formalnie. I to na każdym poziomie. Tam, gdzie ma bawić – bawi, tam, gdzie ma śmieszyć – rozśmiesza do łez, tam, gdzie ma wzruszyć – wyciska natrętną łezkę z oka.

„Spider-Man: Poprzez multiwersum”

Najlepszy filmu superbohaterski, jaki widziałem to Spider-Man: Poprzez multiwersum. I piszę to z pełną odpowiedzialnością. W warstwie zrozumienia komiksowego pierwowzoru i szacunku do postaci to po prostu arcydzieło. Na poziomie kreatywności, światotwórczej konsekwencji – szok. Sama historia oparta jest na znanych wszystkim schematach, które… całkowicie przełamuje, bo spogląda na nie z innej strony, bawi się tym, co znane, i tylko to rozbudowuje. Całość okraszona jest zaskakującą głębią, dojrzałością, a momentami prawdziwym mrokiem, który po chwili przełamywany jest humorem z najwyższej półki. Miles Morales zarzucił sieć na moje serce, umysł, zmysły i już z nich nie wyjdzie. Naprawdę nie byłem jakoś hurraoptymistycznie nastawiony do kontynuacji historii Spider-Mana z Brooklynu. Pierwsza część była fenomenalna, ale nie chciałem się zawieść, bo taki efekt świeżości na poziomie formy i zrozumienia bohaterów, jaki w niej dostaliśmy, trudny jest do powtórzenia. Moje oczekiwania nie dość, że zostały zaspokojone, to efekt przerósł je na każdym możliwym poziomie. Absolutny zachwyt wzbudziła we mnie też warstwa wizualna, która wydawała mi się (i była) przełomowa już w pierwszej części. Tutaj przekroczyła wszystkie znane mi w kinie mainstreamowym granice pomysłowości, funkcjonalnego użycia technicznych możliwości i wyobraźni. Twórcy bawią się dzięki nim światem, podsuwają sugestie, metafory za pomocą palety barw, zmieniających się pastelowych kolorów otoczenia (rozmowa Gwen z ojcem!) i szaleją dzięki cudownej animacji z charakterystycznym zwolnionym klatkarzem. Spider-Man: Poprzez multiwersum wpędził też całe MCU (mnie również) w prawdziwe kompleksy na poziomie wytłumaczenia tego, jak działa tytułowe multiwersum.

„Klaus”

Kilka lat temu film animowany Netflixa był moim osobistym świątecznym objawieniem. Szybko stał się tradycyjnym elementem przygotowywania do Gwiazdki, bo powtarzam go rok w rok. I o dziwo nic nie traci przy kolejnych seansach, dlatego wciąż jestem totalnie zauroczony tą animacją, która nieomal otarła się o mój osobisty ideał. Klaus najlepszy jest na poziomie emocjonalnym  – wzruszył mnie jak mało co w życiu. Kupił mnie również w warstwie wizualnej, bo byłem spragniony prawdziwej krótkometrażówki i jej stęskniony. Podczas premiery uważałem, że niewiele było tak dobrze skrojonych, pełnokrwistych (a przecież papierowych) bohaterów. Dziś przy wysypie świetnych animacji z ostatnich lat konkurencja wzrosła. Klaus wciąż się jednak broni. Jest to bowiem wspaniale opowiedziana, wzruszająca i mądra historia, która zaczyna się bardzo niepozornie, a na koniec chwyta za serducho i ściska je baaardzo mocno. Do tego w sposób niezwykle twórczy i ciekawy ukazuje origin story Świętego Mikołaja.

„Mitchellowie kontra maszyny”

Mitchellowie kontra maszyny

Tak bliskich każdemu, pełnokrwistych i przezabawnych bohaterów życzę każdemu filmowi. Tytułowa rodzinka kradnie serce, złotem jest też drugi plan z wieprzkiem/psem i robotami na czele. Siedziałem przed telewizorem z prawdziwym bananem na twarzy. To wydestylowany pode mnie humor, podany w lekkiej, przyjemnej formie. Co ciekawe, bawi zarówno dzieci, jak i dorosłych. Sprawdziłem. To nie lada wyzwanie, aby stworzyć postacie, które wręcz przepisowo są napisane, aby niemal jednocześnie bawić, wzruszać, wpędzać w zadumę zarówno dzieci, jak i dorosłych. Najlepsze jest to, że widać w tym życie i inspirację własnymi doświadczeniami, co pokazują napisy końcowe. A sama historia? Prosta, może schematyczna, ale z tak nieoczywistymi smaczkami i morałem skrojonym pod nasze czasy, że osobiście umieściłbym ten film w kanonie obowiązkowych lektur. Albo w sumie nie, bo wtedy zbrzydłby nawet największym fanom. Do takiego złota nie można zmuszać, tylko zachęcać. Samo się obroni. Tym bardziej że jest opakowane w tak cudowną animację i warstwę wizualną. Mitchellów przepięknie się ogląda, chociaż od tych jaskrawych, mocno gifowych kolorów czasem aż bolały oczy. Dzieciaki będą jednak zachwycone, bo to momentami ich świat, ich memografia przeniesiona na ekran.

„Pinokio”

Guillermo del Toro Pinokio

Twórca Labiryntu fauna stworzył ARCYDZIEŁO, które kocham za 4 rzeczy – twórcze wykorzystanie pierwowzoru, cudowną rozprawę z (tfu!) f@szyzmem, warstwę wizualną i dźwiękową i bohaterów. Del Toro z powieści Collodiego, która kiepsko się starzeje, wziął tylko postacie, pewne motywy i ścieżki, ale opowiedział własną, całkowicie nową i szalenie mądrą historię. To wariacja na temat patologii wojny, utraty, relacji ojciec–syn, a nawet sposobów komunikacji między pokoleniami. To też trafna analiza społeczna. Całość ukazana jest z perspektywy dzieci, które – jak się okazuje – chcą dobra, przyjaźni, a nie indoktrynacji i wpajania chorych wzorców. To potęguje przesłanie, otwiera oczy. Zastąpienie Krainy Głupców obozem to już w ogóle pisarskie mistrzostwo. Nie dałoby się wnieść tyle mądrości, gdyby film nie porywał wizualnie i audialnie. Ta historia po prostu płynie w rytm muzyki i nadrealizmu obrazu. Każdy detal buduje jej unikatowy klimat. Są tu elementy grozy, komedii, dramatu, a każdy z nich jest sugestywnie zarysowywany wizualiami i muzyką. To Labirynt fauna wymieszany z estetyką Gnijącej panny młodej, Koraliny. Widać tu rękę twórczą reżysera, ale też sporo ukłonów w stronę klasyki. Dla mnie literacki Pinokio to skrypt, zbiór pomysłów, fenomenalnych, ale niezespolonych wyraźną nicią ze sobą. Dlatego del Toro odwraca perspektywę, bo u niego trzpiot i nicpoń Pinokio staje się tym dzieckiem, które odkrywa/zmienia świat, bo jest niewinne. To Gepetto jest postacią, która nie potrafi otrząsnąć się z traumy i popełnia kardynalne błędy rodzicielskie. Przy tym zachowuje jednak swoją miłość i swoje serce. To jest cudowne, mądre i wyjątkowe.

„Primal”

Jeżeli jest ktoś, kto swoimi kreskówkami „zrobił mi” dzieciństwo, to nazywa się on Genndy Tartakovsky. Kocham Dextera i cały jego dorobek z Cartoon Network, ale za najlepszą animację uważam surowe, brutalne i wspaniałe Primal. Twórca udowodnił nim, że najlepszym sposobem opowiadania o dinozaurach jest totalne odejście od tego, co dał Park Jurajski. Dlatego Genndy wziął wszystkie figurki z naszego dzieciństwa – Indian, potwory, wielkie nietoperze – i pozwolił im walczyć z tyranozaurzycą, którą dosiada Conan. Serial został wyprodukowany przez Adult Swim, a od roku można go oglądać na HBO MAX. Ba! To arcydzieło doczekało się dwóch sezonów, a trzeci jest już potwierdzony. Piękne czasy, gdzie Samuraja Jacka można przegryźć sobie czymś jeszcze lepszym, dojrzalszym. To opowieść o stracie, potrzebie bliskości, rodziny w świecie, w którym wszystko chce cię pożreć, podbić i zniszczyć. Ta historia jest snuta praktycznie bez słów, a ujmuje więcej, niż te mogłyby wyrazić. Niesamowita sprawa. Drugi sezon tej skąpanej w pierwotnej krwi perełki cudownie odleciał w kierunku popkulturowej eksploracji, zabawy tropami, gatunkowymi poszukiwaniami i brutalnością. To Conan na dinozaurze wrzucony w realia Age of Empires. Wszystko to jest bardzo świadomie wymieszane w bardzo charakterystycznym i znanym jeszcze z pierwszego sezonu sosie z domieszką powagi i absurdu. Jednak są takie momenty, gdy Tartakovsky wbija się na poziom, którego wcześniej u niego nie widziałem.

„Cyberpunk: Edgerunners”

Nie ukrywam, że przez pierwsze minuty odczuwałem wysoki próg wejścia, ale… potem wsiąknąłem w Night City. Bartek Sztybor nakreślił Cyberpunk: Edgerunners tak lekko, a zarazem niezwykle sugestywnie, że nic nie pozostaje, jak bić brawo. Zabawne, bo pisząc ten tekst, jestem w połowie lektury książki Rafała Kosika osadzonej w tym świecie i też się bawię jak na karuzeli. A sam serial? To świetnie napisana historia z niesamowitym światem przedstawionym, który odpycha i hipnotyzuje jednocześnie. Ależ jest tu mięso, życie, a emocjonalnie wszystko siedzi tam, gdzie ma siedzieć. Kilka krótkich scen wystarczyło, aby zarysować stawkę, tonację, problematykę i konstrukcję świata. O tym, jak sprawnie pożenione są tu elementy światotwórcze z fabułą i kształtowaniem bohaterów z krwi i kości, świadczy właśnie sprytna ekspozycja. Próg wejścia okazał się minimalny, wystarczył bowiem… spacer głównego bohatera do szkoły. Proste tricki, narracyjne złoto. I te postacie! Charakterystyczne, z zębem i dobrymi dialogami. Klimat? Gdzieś tam w tle śpiewa Podsiadło, gdzie indziej patologia miesza się z korpo, podrasowani chromami ludzie rządzą podziemiem – absolutny kulturowy tygiel upichcony w tym niesamowitym, cyberpunkowym klimacie, którego… nie znam z gry CPR, bo pisałem jak to u mnie z grami. Po Arcane drugi eksperyment z animacją na podstawie gry, w którą nie grałem zdany na 5+!

„Nimona”

Nimona

Najnowsza i najbardziej „gorąca” produkcja na sam koniec. Nimona pojawiła się na Netfliksie w czerwcu, wzbudziła zachwyty wielu widzów i krytyków, ale też spowodowała oburzenie wielu konserwatywnych widzów, którzy zarzucali jej zbytnią… postępowość. Obejrzałem tę animację niedawno i urzekła mnie na poziomie światotwórczym, budowania postaci i formalnym. Dostrzegam kilka jej problemów narracyjnych – historia nie jest tak sprawnie, równomiernie prowadzona, jak w przypadku wymienionych wyżej produkcji. Czasem napotykamy na fabularne skróty, bywa pretensjonalnie, jednak sama animacja, zrozumienie bohaterów, ich ekspresja, mimika są ZACHWYCAJĄCE. Główni bohaterowie: Ballister i Nimona są po prostu cudowni. No i jest tu tona mądrości, niezwykle uniwersalny wymiar przesłania, gdzie mury i granice budują uprzedzenia i strach przed Innym, obcym, niezrozumiałym. No i strona wizualna kupiła mnie całkowicie – mocno wyróżnia się na tle większości animacji, które możemy obejrzeć.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA