KLAUS. Tak się robi animacje!
Filmowe wizerunki Świętego Mikołaja trudno tak naprawdę zliczyć, choć – o dziwo – te najbardziej znane kojarzone są raczej z kinem aktorskim niż animowanym. Tym bardziej cieszy, że na swą pierwszą rysunkową produkcję Netflix wybrał Klausa, czyli opowieść o pewnym starszym panu z dalekiej Północy, którego największą radością jest spełnianie dziecięcych marzeń. I trzeba przyznać, że już dawno kino tak wspaniale nie opowiadało o Świętym Mikołaju.
Co ciekawe, głównym bohaterem Klausa wcale nie jest tytułowy bohater. Umiejscowiona mniej więcej pod koniec XIX wieku historia rozpoczyna się i skupia na Jesperze, zmanierowanym synu bogatego właściciela kompanii pocztowej. Choć młodzieniec jest już dorosły, nie zamierza robić ze swoim życiem niczego znaczącego – chce tylko oddawać się przyjemnościom i opływać w zbytki. Cierpliwość ojca jednak w końcu się wyczerpuje i mimo opłakanych wyników Jespera w szkole dla listonoszy dyrektor spółki pocztowej postanawia wysłać niepokornego syna do Smeerenburga, uchodzącej za koniec świata osady na skrajnej północy Spitsbergenu, by Jesper rozkręcił tamtejszą placówkę pocztową. Przerażony wizją zakręcenia kurka z pieniędzmi, chłopak wyrusza na norweskie rubieże, spodziewając się, że może już nigdy stamtąd nie wrócić…
I rzeczywiście, wioska zaludniona przez dwa zwaśnione ze sobą klany wydaje się najbardziej wrogim i przygnębiającym miejscem na Ziemi – dopóki Jesper nie spotyka pana Klausa, tajemniczego stolarza mieszkającego na uboczu. Młodzieniec przypadkowo odkrywa, że siwobrody rzemieślnik posiada ogromne zasoby zabawek, które mogą stać się przedmiotem wysyłek, a przez to pomóc Jesperowi w osiągnięciu celu i opuszczeniu zapadłej dziury. Coś, co rodzi się w głowie zmanierowanego młodzieńca jako niezwykle wyrachowany plan, szybko przeradza się w znacznie wznioślejszą misję naprawy Smeerenburga i relacji łączących jego mieszkańców. I to właśnie wtedy zaczyna się zabawa! Sergio Pablos, hiszpański twórca animacji współodpowiedzialny m.in. za Jak ukraść Księżyc, w swoim samodzielnym debiucie tworzy film niemal kompletny. Nie dość, że dzięki połączeniu odręcznych rysunków z wolumetrycznym światłem i teksturowaniem CGI otrzymaliśmy prześliczną animację, to jeszcze Klaus powraca do klasycznych form opowiadania baśni, dorzucając wcale inteligentny humor.
Nie brakuje tu ogromnych wzruszeń – jeśli mówi wam coś porównanie “płakałem jak na sekwencji otwierającej w Odlocie”, to wiecie już, co może zrobić z wami Klaus. Ale właśnie dzięki niezwykle chwytającej za serce sekwencji, pan Klaus staje się bohaterem niezwykle bliskim codziennemu życiu – zwłaszcza niektórzy przyszli lub obecni rodzice będą umieli identyfikować się z emocjami Świętego Mikołaja. Sporo w premierowej animacji Netflixa znaczy polski dubbing – Wiktor Zborowski to głos, którego można słuchać dniami i nocami, dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy to właśnie on przemówił za Klausa. Sporą (pozytywną) niespodzianką okazał się Józef Pawłowski, który wcielił się w Jespera. Zresztą, w przeciwieństwie do animacji dystrybuowanych w kinie, Klaus daje możliwość zapoznania się nie tylko z polskim dubbingiem, ale i oryginalną wersją, gdzie Święty przemawia głosem J.K. Simmonsa, a Jesper – Jasona Schwartzmana. Też fajnie, ale większą ekspresję da się usłyszeć w wersji językowej przygotowanej na nasz rodzimy rynek.
Podczas gdy w kinach triumfy święci druga część Krainy lodu, skrojona przez speców od promocji na maksimum zysków, Netflix wypuszcza Klausa w bezprecedensowy sposób – pozwalając obejrzeć film w premierowy weekend nawet tym, którzy nie subskrybują oferty streamingowego giganta. Trudno o zabieg marketingowy bardziej pasujący do wydźwięku tej wspaniałej animacji, będącej najpiękniejszą pochwałą bezinteresowności i wydobywania tego, co najlepsze, z siebie i innych.