MIĘSO. Koszmar wegetarianina
Theodor Adorno napisał kiedyś, że awangarda jest potwornie staromodna, i trudno się z tym nie zgodzić, obserwując aktualne trendy w kinie grozy. Babadook, Uciekaj!, Czarownica – to tylko kilka przykładów z ostatnich lat, które zmieniły oblicze gatunku. Dzięki nim horror nie jest już zaledwie emocjonującą rozrywką, ale jednym z ostatnich bastionów artystycznej i scenariuszowej wolności.
Jest jednak także druga strona medalu – arthouse jest obecnie do tego stopnia spopularyzowany, że z alternatywy przemienił się w kolejny wiodący schemat i często rzuca wyzwanie swoim twórcom. Prawie w każdym przypadku (chociażby w trzech wymienionych powyżej) mamy do czynienia z pełnometrażowymi debiutami, a próby przeskoczenia wysoko zawieszonych poprzeczek jeszcze nie nadeszły. Czy jest to trend, który może się znudzić? Jeżeli u jego podstaw wciąż będą leżeć historie niepodobne do żadnych wcześniejszych, wszystko wskazuje na to, że nie, a Mięso jest tego bardzo dobrym przykładem.
Podobne wpisy
Siłą tego rodzaju horrorów jest nie tylko realizacja przypominająca dokonania europejskich mistrzów z lat 50. i 60. czy szokujący twist, ale także aktualność tematu wbudowanego w fundamenty scenariusza. W Coś za mną chodzi widz mierzy się z promiskuityzmem, w Uciekaj! z rasizmem (a może nawet bardziej z jego karykaturą odbitą w zwierciadle politycznej poprawności), w Babadook z depresją, w Przeobrażeniu z alienacją.
Mięso może wyglądać w tym zestawieniu na znacznie mniej poważne, a jeżeli opis fabuły skróci się do absolutnego minimum – czyli opowieści o wegetariance, która w wyniku tak zwanego kocenia zostaje zmuszona do zjedzenia mięsa, a w efekcie przemienia się w drapieżnego kanibala – można odnieść wrażenie, że Julia Ducournau stworzyła komedio-horror na miarę studia Troma czy japońskich dziwactw wywołujących traumę u widzów wychowanych na zachodnim kinie. Nic bardziej mylnego, Mięso to body horror, w którym od dewastacji ciała istotniejsza jest jednak choroba duszy.
Gdyby Darren Aronofsky nakręcił Cannibal Holocaust (widzom pamiętającym czasy VHS-ów znane jako Nadzy i rozszarpani), prawdopodobnie dostalibyśmy coś pokroju Mięsa. Emocjonalną opowieść o dojrzewaniu i burzliwym przebudzeniu hormonalnej żądzy ukierunkowanej w nietypowy, choć połączony z seksualnymi fantazjami sposób. Justine przejawia zachowania typowe dla narkomanów czy przewlekle zakochanych osób. Jest pobudzona pierwotną fascynacją, ale każde kolejne zetknięcie z obiektem marzeń przynosi coraz słabsze doznania. Mózg wchodzi w stan głębokiego zamrożenia, a w efekcie układ nagrody w dużym stopniu traci zdolność do reagowania na nowe bodźce. Konsekwencje są łatwe do przewidzenia – Justine potrzebuje więcej, szybciej, mocniej, przez co zwraca na siebie uwagę rówieśników zamieszkujących okoliczne akademiki. Dużo w tym metafor i finezji, ale nie brakuje najważniejszego składnika – krwawych, bezpardonowych scen gore. Nie jest ich dużo – twórcy arthouse’owych horrorów zawsze mają świadomość, że oczekiwanie i tajemnica budzą większą grozę niż zbrodnia lub zbrodniarz ukazani na ekranie – niemniej realizm wykonania zachwyca za każdym jednym razem.
Podobno podczas niektórych seansów ludzie opuszczali sale kinowe, nie mogąc znieść widoku rozszarpywanych i przeżuwanych ciał. O ile nie były to projekcje przeznaczone dla uczniów szkół podstawowych, trudno uwierzyć w te doniesienia. Ducournau na pewno chciała szokować i prowokować, ale na współczesnym widzu trudno zrobić wrażenie porównywalne z tym, jakie w 1973 roku wywarł Egzorcysta. Bezkrytyczne pochwały i swoisty hype, jaki powstał wokół Mięsa, są nieco na wyrost, a najpoważniejszy zarzut to brak odpowiedniego nastroju, który pozwoliłby myśleć o tym filmie jak o horrorze; bliżej mu do dramatu psychologicznego utrzymanego w duchu Wstrętu Romana Polańskiego. Nic was tutaj nie wystraszy, ale z drugiej strony to bez porównania lepsze od kolejnej kompilacji żałosnych jump scare’ów. Warto obejrzeć debiut francuskiej reżyserki, ale nie warto oczekiwać po nim rewolucji.
korekta: Kornelia Farynowska