Gwiazdki, cyferki i ananasy. Czy filmy POWINNO się OCENIAĆ?
Wybierasz się do kina na film. Wchodzisz do sali, siadasz wygodnie w fotelu i oglądasz reklamy. W końcu rozpoczyna się seans trwający około półtorej, może dwie godziny (nie jest to ani Lav Diaz, ani Béla Tarr). Spędzasz miło czas, zanurzając się w fikcyjnym świecie, a gdy po upływie wyznaczonego czasu światła zaczynają się zapalać, powoli wstajesz, wychodzisz z kina i kierujesz się w stronę domu. W ciepłym i przytulnym mieszkaniu robisz sobie herbatę i odpalasz laptopa. Chcesz wystawić ocenę filmowi, który właśnie obejrzałeś. Wahasz się między 6 a 7. W końcu, po kilkunastominutowych intensywnych dywagacjach, decydujesz się na to drugie – dobrze się bawiłeś i porządnie zrelaksowałeś, więc niech będzie siedem. Oficjalnie: film był dobry.
Nie wiem, ile razy przechodziłem przez podobny proces. Zastanawiałem się przez zdecydowanie zbyt wiele czasu, jaką ocenę powinienem wystawić danemu filmowi (nieraz moje rozterki rozpoczynały się jeszcze na sali kinowej, podczas seansu!), tak jakby rzeczywiście miało to jakiekolwiek znaczenie, jakby mój głos był tak ważny, że sam reżyser czeka na niego, schowany gdzieś w ciasnym pokoju z całą ekipą, obgryzając paznokcie ze zdenerwowania. No cóż, niestety tak to nie wygląda i nigdy wyglądać nie będzie. Spójrzmy brutalnej prawdzie w oczy – nasze oceny mają znaczenie najpewniej tylko dla nas lub ewentualnie, jeżeli jesteśmy w miarę lubiani, grupki naszych znajomych. Dlaczego więc tak dużo czasu poświęcamy na rozważania dotyczące liczby gwiazdek, pomidorów albo, jak to określił niegdyś w krótkiej anegdocie Woody Allen, ananasów? Dlaczego przywiązujemy do ocen tak wielką wagę i, co chyba w tym wszystkim najważniejsze, czy możemy w ten sposób w ogóle oddać filmowi, projektowi, przy którym pracują setki, o ile nie tysiące ludzi, jakąkolwiek sprawiedliwość?
Z pierwszymi dwoma pytaniami nie zamierzam się w tym tekście mierzyć (pozostawiam te kwestie osobom odpowiednio wykwalifikowanym), jeżeli zaś chodzi o trzecie, najważniejsze, to skłaniam się raczej ku odpowiedzi negatywnej. Realizacja filmu jest często gigantycznych rozmiarów przedsięwzięciem angażującym całe rzesze różnego rodzaju specjalistów i sprowadzanie finalnego efektu do kilku gwiazdek, iluś tam procentów czy jednej, większej lub mniejszej, cyferki nie wydaje się zbyt sprawiedliwym rozwiązaniem. Bo jak moglibyśmy zsumować wysiłki reżysera, scenarzysty, aktorów, operatora i jego asystentów, kompozytora, scenografa, reżysera castingu, oświetleniowca, dźwiękowca, montażysty itd., a następnie wydać jednoznaczny werdykt? Spotkałem się z takimi, którzy próbowali, traktując całe zagadnienie bardzo poważnie. Tworzyli tabelki w excelu, w których wypisywali najważniejsze ich zdaniem komponenty filmu (fabuła, reżyseria, muzyka, aktorstwo itp.) i przy każdej z kolumn zamieszczali odpowiednią ocenę. Potem oczywiście wszystko sumowali oraz wyciągali średnią – i voilà sprawiedliwa nota wystawiona. Ale czy na pewno?
Nigdy nie uznawałem takiego podejścia za właściwe. Gdzieś pomiędzy kolumnami w excelu ginęło to, co w kinie najcenniejsze, najbardziej wartościowe – emocje. Czy da się je sprowadzić do cyferki i następnie zsumować razem z reżyserią, scenariuszem, aktorstwem i muzyką? To właśnie emocje sprawiły, że film tak w gruncie rzeczy naiwny i prosty, wyreżyserowany porządnie, ale nie z nie wiadomo jakim polotem czy kunsztem, jak To wspaniałe życie Franka Capry uznaję od lat za arcydzieło. Nic nie poradzę na to, że za każdym razem podczas zakończenia moje ciało przeszywają dreszcze, a z oczu zaczynają powoli płynąć łzy. Może to jest ckliwe, może i jest cholernie sentymentalne, ale działa, po prostu działa, i cieszę się, że mogę przeżywać tak cudowne emocje, oglądając film. Czy mógłbym je wyrazić za pomocą jednej cyfry albo kilku gwiazdek? Czy da się ocenić przy pomocy skali liczbowej własne przeżycia?
Można, rzecz jasna, próbować. Ocenianie filmów przede wszystkim na podstawie przeżywanych w kinie albo przed laptopem czy telewizorem emocji wydaje się znacznie lepszym, zdrowszym rozwiązaniem (sam od pewnego czasu praktykuję coś w tym rodzaju). Dzieła sztuki, a zatem i filmy (przynajmniej niektóre – to już temat na inny felieton), odbieramy bardzo subiektywnie, często przez pryzmat indywidualnych wspomnień i doświadczeń. Idiotycznym rozwiązaniem zdaje się w takim wypadku dążenie do jak największej obiektywizacji własnych wrażeń, drobiazgowe analizowaniu tego, co właśnie obejrzeliśmy pod każdym możliwym kątem, aby po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach wydać „sprawiedliwy” werdykt.
Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko analizowaniu filmów (własnoręcznie napisałem kilka dość obszernych analiz). Uważam po prostu, że dobre kino nie kończy się na reżyserii, scenariuszu czy aktorstwie, nie jest też sumą tych rzeczy. Patrząc na filmy i oceniając je w taki sposób, jedynie ślizgamy się po powierzchni – inna sprawa, że w niektórych przypadkach pod powierzchnią nie kryje się nic wartościowego. Najwybitniejsze (arcy)dzieła zawsze jednak niosą ze sobą coś więcej, wyzwalając u widzów, ukryte nieraz bardzo głęboko, ogromne pokłady emocji. Emocji, które potrafią przykryć mankamenty techniczne i sprawić, że film niedoskonały pod różnymi względami przeistacza się na naszych oczach w coś pięknego i niepowtarzalnego. To właśnie przeżycia są w kinie najwspanialsze i nie możemy pozwolić, aby gwiazdki i cyferki zepchnęły je kiedykolwiek na drugi plan.