search
REKLAMA
Zestawienie

Najlepsze sekwencje nakręcone NA JEDNYM UJĘCIU. Nie tylko sceny akcji

One shot. One opportunity.

Michał Kaczoń

30 sierpnia 2023

REKLAMA

Temat najlepszych nieprzerwanych ujęć w kinie ostatnich lat jest dość szeroki. Coraz więcej twórców wykorzystuje bowiem formułę one-take’a, aby w czasie rzeczywistym oddać emocje bohaterów i pomóc widzowi jeszcze mocniej wczuć się w oglądaną akcję. Szczególnym powodzeniem cieszą się nakręcone na jednym ujęciu piorunujące sceny akcji, które dzięki temu zabiegowi dosłownie wgniatają widza w fotel.

W tym wpisie chciałem skupić się jednak nie tylko na scenach akcji, co także podkreślić udział jednego ujęcia w tworzeniu magii kina dla głośnych dramatów, pokazywanych na światowych festiwalach. Sztukę jednego ujęcia, tak jak inne elementy języka filmowego, można bowiem wykorzystać do wielu różnych celów.

Na początku chciałem więc opisać kilka wspaniałych filmów nakręconych na jednym ujęciu. Zwłaszcza że do głowy samoistnie  wpada mi kilka tytułów, które z pomysłu „filmu na jednym ujęciu” uczyniły swoją największą siłę.

(Disclaimer: choć całym sercem uwielbiam Birdmana, to już dawno twórcy przyznali się, że jego „jedno ujęcie” jest trochę swingowane, więc z tego powodu nie wpadnie na tę listę).

„Victoria” (2015)

Na pierwszy ogień pójdzie więc Victoria Sebastiana Schippera – niemiecki dramat, który zaczyna się niczym komedia romantyczna z przeuroczą sceną podrywu w kawiarni, by następnie dość szybko przejść w stronę heist-movie z napadem, który nie idzie po myśli bohaterów. Dość powiedzieć, że scena, w której aktorka Laia Costa myli się i jedzie samochodem nie w tę stronę, gdzie trzeba, trafiła do finalnej wersji filmu (twórcy nagrali całość trzykrotnie i finalnie wybrali akurat to ujęcie), a moment ten stał się przyczynkiem do groźnego starcia z policją, od którego zależeć będzie życie i śmierć głównych bohaterów. Nic dziwnego, że film zdobył nagrodę w Berlinie za „unikatową wizję artystyczną” operatora Sturli Brandtha Grøvlena, bo Victoria to film, w który zwyczajnie się wsiąka. Mimo że mam pewne wątpliwości co do innych wyborów artystycznych (w szczególności doboru i montażu muzyki, która zamiast pobudzać, potrafi usypiać), sam zamysł poprowadzenia tej historii na jednym ujęciu, totalnie do mnie przemawia.

„Climax” (2018)

Jeszcze mocniej przemawia do mnie hipnotyczna, silnie oddziałująca i niczym nafaszerowana dragami wizja artystyczna Gaspara Noé i jego operatora Benoît Debie w głośnym Climaksie. Po zmontowanym wstępie, gdy przechodzimy do głównego miejsca akcji, oglądamy grupę tancerzy świetnie się bawiących na grubo zakrapianej i mocno nafaszerowanej dragami imprezie, która szybko wymyka się spod kontroli. To nie sama, dość trywialna historia, a piorunujący sposób jej prezentacji, tak silnie oddziałuje na widza. Praca kamery w Climaksie dosłownie wbija w fotel, a fakt, że cały film oglądamy w czasie rzeczywistym, podbija wszystkie odczuwane przez nas emocje, dobitnie unaoczniając, że od euforii do narkotycznej depresji czasami niedaleka jest droga.

Climax jest zresztą obok Requiem dla snu jednym z najlepszych filmów antynarkotykowych ostatnich lat, bo w przepiękny, megaangażujący i dosadny sposób pokazuje wyniszczającą rolę narkotyków – od podniebnego haju, radości i poczucia bycia niezwyciężonym, dość szybko zmierza w stronę… czeluści piekła i najgorszego bad tripa ever. Wspaniała filmowa robota, która nie pozostawia widza obojętnym. I pomyśleć, że kiedyś w recenzji napisałem, że „to taki film, po którym chcesz iść na imprezę”. Po drugim seansie byłem zaś tak przygnębiony, że nie miałem ochoty na nic. Taka powinna być siła oddziaływania Kina. I to Climaxowi udaje się znakomicie, w dużej mierze właśnie dzięki temu pomysłowemu zabiegowi one-take’a.

„Utoya, 22 lipca” (2018)

Trzecim filmem, o którym myślę, mówiąc o najlepszych one-take’ach ostatnich lat, jest druzgocząca Utoya, 22 lipca Erika Poppego, skupiona na wydarzeniach 2011 roku na szwedzkiej wyspie, na której zebrała się grupa dzieciaków, którzy chcieli uczestniczyć w politycznym obozie, a przyszło im… walczyć o życie, gdy Anders Breivik pojawił się na terenie ośrodka uzbrojony od stóp do głów. Czas trwania filmu nawiązuje do rzeczywistego czasu trwania ataku, a formuła obrazu miała za zadanie oddanie perspektywy uczestników i ofiar. Z tego powodu przez większość filmu, poza dwoma krótkimi scenami, na ekranie nie widać nawet napastnika, a bohaterowie oddają się chaosowi i przerażeniu.

Po swojej premierze podczas festiwalu w Berlinie obraz wzbudził nieco kontrowersji, właśnie ze względu na sposób, w jaki opowiada swoją historię. Niektórzy zarzucali mu eksploatację cierpienia rodzin ofiar Utoyi, ale twórca tłumaczył, że chciał w ten sposób przybliżyć tragiczne wydarzenia i pomóc widzom współodczuwać trudne emocje. Zależało mu też na tym, aby świat nie zapomniał o tragicznych wydarzeniach, a jego zdaniem pozwolić widzom je „przeżyć”, było najlepszym sposobem, by to osiągnąć. Ja mam mieszane uczucia jeśli chodzi o temat eksploatacji cierpienia, ale nie mogę odmówić Utoyi piorunującego wykorzystania swojego pomysłu wyjściowego. Fakt, że film nakręcony jest na jednym ujęciu, sprawia bowiem, że ani na moment nie możemy złapać oddechu i przez całość trwania obrazu siedzimy jak na szpilkach, bojąc się o życie bohaterów. A choć uważam 22 lipca Paula Greengrassa za film pełniejszy i bardziej spełniony, nie potrafię przejść obojętnie wobec Utoyi, która na długo została mi w głowie.

„Hardcore Henry” (2015)

Na zupełnie innym spektrum znajduje się Hardcore Henry Illyi Naishullera – dzieło nakręcone niczym pierwszoosobowa gra komputerowa. W tej rozpędzonej historii podążamy za głównym bohaterem, który budzi się niespodziewanie w laboratorium, gdzie dowiaduje się, że właśnie stał się hybrydą człowieka i maszyny. Mężczyzna musi uciekać, by ratować swoje życie – i tu rozpoczyna się właściwa historia, która gna na zbicie karku, a pierwszoplanowa perspektywa pozwala widzowi doskonale się bawić. Sekwencje nakręcone są z rozmachem i pomysłem, a z całości biją po prostu „cool vibes”, które silnie oddziałują. Zabieg jednego ujęcia wypada wyjątkowo korzystnie, a Hardcore Henry stał się wielkim hitem midnight movies po swojej światowej premierze w tej sekcji podczas festiwalu filmowego w Toronto.

Pora przejść do filmów, które zmontowane są w normalny sposób, ale posiadają w sobie piorunujące sekwencje nakręcone na jednym ujęciu. W tej kategorii filmami, które natychmiast przychodzą na myśl, są:

„Spectre” (2015)

Otwarcie przedostatniego filmu o Bondzie, czyli Spectre zachwyca swoim stylem, w szczególności w momencie, w którym kamera śledzi, jak Daniel Craig zmienia piętra i wchodzi na dach budynku, by stamtąd strzelać do przeciwnika. Rozmach sekwencji otwierającej 24. odcinek przygód Jamesa Bonda nastawia widza na świetną rozrywkę, jaką będzie ta odsłona filmowej serii. Przemyślana praca kamery i fajny zabieg nakręcenia sekwencji bez cięć pozwala widzowi jeszcze mocniej wczuć się w misję bohatera i spojrzeć na niego z nowej strony. Wirtuozeria tego one-shota jest nienachalna i niezachwiana.

„Atomic Blonde” (2017)

Film z udziałem Charlize Theron nazywany jest czasem „Johnem Wickiem w spódnicy”, bo to to pretekstowe kino akcji, którego fabuła sprowadza się do tego, że główna bohaterka walczy z hordami przeciwników w rytm skocznych szlagierów lat 80. i 90., ale to właśnie pozbawiona muzyki, nakręcona na jednym ujęciu sekwencja walki na klatce schodowej niemieckiego bloku najbardziej wbija w fotel. To w końcu moment, w którym dostrzegamy, że bohaterka – mimo wielkiego zaangażowania i dobrej formy – jest jednak jedynie człowiekiem, który potrafi się zmęczyć i zwyczajnie potrzebuje odpocząć. Fakt, że sekwencja nakręcona jest bez muzyki, a widz otrzymuje tylko dźwięki diegetyczne i odgłosy walki, i łapczywego łapania oddechu sprawiają, że sekwencja ta jest najlepszym momentem przeładowanego adrenaliną filmu, a Charlize Theron oraz team kaskaderów i choreografów wykonało kawał świetnej roboty.

„John Wick 4” (2023)

A skoro mowa o Johnie Wicku to na tej liście nie mogło zabraknąć jednej z najlepszych sekwencji całej serii, czyli znakomitej inscenizacji sceny w paryskim mieszkaniu, w której oglądamy walkę Johna z napastnikami z kilku różnych perspektyw, w tym z lotu ptaka, gdy kamera nagle odlatuje do góry, by z nowej niespotykanej perspektywy pokazać nam rozwałkę, która dokonuje się na planie. Fakt, że tak różne ustawienia kamery wykonane są bez cięcia, sprawia, że scena ta – obok walki na schodach zmierzających do bazyliki Sacré-Cœur – jest najlepszą sekwencją ostatniego filmu z udziałem Keanu Reevesa.

„Oldboy” (2003)

To kolejna na tej liście najlepsza sekwencja całego filmu, nierozerwalnie związana z dziełem, o którym mówimy. Gdy myślisz Oldboy, do głowy wpadają Ci bowiem dwa obrazy – scena jedzenia ośmiornicy oraz sekwencja na korytarzu, gdy bohater z użyciem najróżniejszych przedmiotów próbuje przedostać się na drugi koniec długiego korytarza,  a kamera nieubłaganie (niczym w grze Super Mario Bros. :P) idzie do przodu, nie patrząc, czy bohater zdążył już dojść do miejsca, w którym ona się znajduje. Świetny, kreatywny moment, który pozwala współodczuwać bolączki głównego bohatera w czasie rzeczywistym i zachwycać się jego niezłomnością i siłą charakteru. Bo mimo upadków i błędów dalej brnie do przodu.

Co ciekawe – scena walki w korytarzu od czasu Oldboya była też kilkakrotnie wykorzystywana przez popkulturę. Swego czasu wielką popularnością cieszyła się sekwencja „korytarzowa” z Netflixowego Daredevila, który właśnie tą sekwencją przekonał tych nieprzekonanych do specyficznej formuły serialu Marvela. Co zresztą zabawne – nawiązanie do walki w korytarzu pojawiło się potem także w serialu Mecenas She-Hulk, gdzie bohater Charliego Coxa pojawiał się w kilku odcinkach. Seria nawiązań zatacza piękne kręgi.

Mam wrażenie, że przytoczona przeze mnie lista to jedynie czubek góry lodowej tematu, jakim są najlepsze sekwencje akcji nakręcone na jednym ujęciu. Internet podpowiada mi na przykład, że warto byłoby wyróżnić na takiej liście także świetne sekwencje z obu części Extraction Sama Hargrave’a czy piorunującą scenę w metrze w Hannie Joe Wrighta. Być może to zrobię, jeśli kiedykolwiek powstanie część druga powyższego wpisu. Na razie over and out!

Michał Kaczoń

Michał Kaczoń

Dziennikarz kulturalny i fan popkultury w różnych jej odmianach. Wielbiciel festiwali filmowych i muzycznych, których jest częstym i chętnym uczestnikiem. Salę kinową traktuje czasem jak drugi dom.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA