Książki STEPHENA KINGA, które powinny zostać ZEKRANIZOWANE jeszcze raz
Będą to głównie starsze produkcje z lat 80. i 90. Nie ma znaczenia jednak, czy są dobre, czy złe, czy przetrwały próbę czasu, czy się nieodwracalnie zestarzały. Z perspektywy widzów minęło już dość lat, żeby stwierdzić, że współczesne i co najważniejsze kolejne pokolenia odbiorców pisarstwa Kinga zasługują na nowe wersje jego dzieł, bo inaczej patrzą na świat, wyznają inne wartości kulturowe i nie należy ich zmuszać, więzić, oferować tylko dzieła sprzed kilkudziesięciu lat, czyli czasów, kiedy owych widzów często jeszcze nawet nie było na świecie. Do jednego z tych dzieł, w tym przypadku noweli, mam szczególny sentyment, a wielu czytelników, nawet oddanych fanów samego Kinga, często się dziwi, że tak skoncentrowany i ukierunkowany gatunkowo pisarz mógł coś tak uniwersalnego narracyjnie i kulturowo popełnić. Żałuję, że nie jest to pełnowymiarowa Kingowska powieść o objętości przynajmniej 600 stron. Reszta wyborów również jest mi literacko bliska, a filmowo? Z tym już bywało różnie. No i to oczywiste, że Mroczną Wieżę należałoby nakręcić od nowa.
„Lśnienie” (np. wersja Stanleya Kubricka z 1980 roku)
W jakichś tam planach jest serial, może niektórzy myślą również o filmie pełnometrażowym, niemniej staram się nie czekać, bo w takich przypadkach liczy się dla mnie konkretna data premiery, teaser, a przynajmniej zestaw zdjęć z planu w czasie realizacji. Inaczej jest to pisanie na wodzie. Niemniej Lśnienie jest dobrym materiałem, o który spierają się widzowie, bo ma dwie wersje adaptacyjne oraz niezliczone kopie motywów w innych filmach. Zawdzięczamy to oczywiście Kubrickowi, a nie Mickowi Garrisowi i Stephenowi Kingowi, chociaż nie mam zamiaru nikomu odradzać wersji telewizyjnej spod znaku Warner Bros. Jestem po prostu ciekawy, jak dzisiaj Lśnienie mogłoby wyglądać, bo jeśliby zachowało jakość realizacyjną produkcji Mike’a Flanagana Doktor Sen, nie miałbym nic przeciwko, żeby to również Flanagan podjął to wyzwanie. Mam nadzieję, że o tym poważnie myśli, a nie tylko o tym myśleniu się w sieci plotkuje. Jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałbym zobaczyć nową ekranizację Lśnienia – ciekawość i chęć doświadczenia eksperymentu z percepcją upływu czasu. Potem można przeanalizować na przykładzie różnic w recepcji nowej i starej wersji, jakie zmiany zachodzą w kinie jako dziedzinie sztuki.
„Ciało” (wersja „Stań przy mnie” Roba Reinera z 1986 roku)
Wcześniej pisałem o pewnym tekście Kinga, który jest inny niż wszystkie. Polscy czytelnicy mogą go przeczytać w zbiorze Cztery pory roku. W latach 90. wydało go Wydawnictwo Prima. Teraz można go kupić w pięknym wydaniu w twardej wersji Wydawnictwa Albatros. To właśnie w tym zbiorze znajdziemy Skazanych na Shawshank oraz m.in. mrożącą umysł Metodę oddychania. Ciało jest wśród nich zupełną egzotyką, zresztą wspaniale zrealizowaną przez Roba Reinera, z pamiętnymi kreacjami Kiefera Sutherlanda, Rivera Phoenixa, Coreya Feldmana i wielu innych znanych nam z młodości aktorów, których dzisiaj już z pierwszych planów nie znamy. A dzisiaj, właśnie dlatego, że dzieciństwo mija, chciałbym jego magiczną wersję zobaczyć z nowymi aktorami, którym zagranie w takiej opowieści dałoby szansę na znalezienie własnej drogi w skomplikowanym labiryncie sztuki filmowej.
„Trucks” (wersja „Maksymalne przyspieszenie” Stephena Kinga z 1986 roku)
Ten, kto odważy się skrytykować Stephena Kinga za reżyserię i pisanie scenariuszy do filmu, niech dwa razy się zastanowi, bo w kulturze sporadycznie się zdarzają pisarze tak zainteresowani filmem nie tylko ideowo, ale i technicznie. Wiele razy wytykałem Kingowi słabość jego wizji filmowych i brak dystansu do swoich dzieł, zwłaszcza gdy realizują je twórcy przez niego nienamaszczeni. To jednak nie znaczy, że nie doceniam jego multitalentów, a wręcz je podziwiam. Realizacja tylu aktywności powinna wzbudzać szacunek. A Maksymalne przyspieszenie, które King wyreżyserował i ujął w scenariuszu, jest jakże kultowym dzieckiem niezależnego kina tamtych czasów i tym bardziej zasługuje na mrożący widza współczesny finał. Marzeniem byłoby, gdyby zrealizował go Robert Rodriguez.
„Uciekinier” (wersja Paula Michaela Glasera z 1987 roku)
Do tego filmu powracam regularnie. Jest dla mnie od lat materiałem porównawczym do tego, co dzieje się w realnie istniejących mediach rozrywkowych. Pewnie za mojego życia nie zobaczę tego typu programu, ale pewną ewolucję w stronę coraz mocniejszych rozrywek z pewnością. Od lat chciałem zobaczyć remake Uciekiniera, napisanego przez Kinga pod pseudonimem Richard Bachman. I się chyba uda. Mam nadzieję tylko, że główny aktor będzie dysponował podobną charyzmą, co Arnold Schwarzenegger i nie zostanie podmieniony na kogoś tak nijakiego, jak to tylko możliwe albo jak Cosmo Jarvis w Szōgunie. Od 2021 roku reżyserią tytułu ma zająć się Edgar Wright, zdolny twórca odpowiedzialny za tak ciekawe projekty, jak: Ostatniej nocy w Soho, Baby Driver czy też To już jest koniec. Niepokojące jest jednak to, że nie znamy zbyt wielu szczegółów, a tym bardziej daty premiery ani obsady (z wyjątkiem Glena Powella). Projekt uznaję więc za na razie nieistniejący.
„Kosiarz umysłów” (wersja Bretta Leonarda z 1992 roku)
O ile pamiętam, to stworzenie sekwencji wirtualnej rzeczywistości zajęło twórcom około 8 miesięcy i kosztowało setki tysięcy dolarów, a dzisiaj wygląda ona nawet nie jak tania gra komputerowa, ale półprodukt graficzny czy też celowo zrobiona groteska. Na realizację opowiadania Kinga już w tamtych czasach potrzeba było o wiele obfitszych środków finansowych. Na szczęście dopisali aktorzy i inne kwestie techniczne np. montaż. Niezły był również scenariusz, który odtworzył Kingowską wizję. Film okazał się na tyle dobry, że fani odchodzącej epoki VHS za nim szaleli. Niestety żadna kontynuacja nie osiągnęła tej jakości, co b-klasowy pierwowzór. Może więc głupotą jest żywić nadzieję, że współczesny Kosiarz umysłów mógłby wzbić się na ten poziom. Może byłby kolejnym blockbusterem za 200 milionów dolarów, a to zbyt mało, gdyż film Bretta Leonarda sprzed ponad 30 lat miał w sobie pasję do kina fantastyczno-naukowego, której nie da się kupić za pomocą wysokiego budżetu.
„Misery” (wersja Roba Reinera z 1990 roku)
Pewnie już wam pisałem, że przez czytanie tej książki zawaliłem jeden ważny sprawdzian w szkole, ale nie żałuję. Wtedy także nie żałowałem. Film obejrzałem nieco później, ale to było zaledwie kilka miesięcy różnicy, i spojrzałem na powieść Kinga z nowej perspektywy. Bynajmniej nie narzekałem, że film jest gorszy, niszczy wzorcowy tekst itp. Na końcu tylko, chociaż wiem, że King by pewnie się z tym nie zgodził, wyobrażałem sobie i wtedy, i dzisiaj twist w stylu kelnerki podającej tort Paulowi Sheldonowi, która jednak nie tylko na chwilę staje się oprawczynią pisarza. A co do nowej wersji: jestem niezmiernie ciekawy, jak poradziliby sobie młodsi aktorzy, chociażby John Krasinski oraz Ana de Armas. Krasinski oczywiście wyreżyserowałby nową wersję.
„Sklepik z marzeniami” (wersja „Sprzedawca śmierci” Frasera C. Hestona z 1993 roku)
Książka jest niesamowita, a film jej nie dorównał. Jestem przekonany, że i sam King przy tym scenariuszu nic by nie zdziałał, a napisanie go od nowa przez pisarza w jego przypadku niczego nie gwarantuje. Niemniej wracam czasem do tego tytułu z sentymentu, do aktorów oraz klimatu, przynajmniej w pierwszej połowie. Czekam również na kolejną wersję, bynajmniej nie serialową, ale pełnometrażową, nawet ponad trzygodzinną lub chociażby w dwóch częściach, jak Diuna. Materiał powieściowy jest tak obszerny, że starczyłoby go na taką formę adaptacji. Nie chciałbym, żeby znów został popełniony ten sam błąd w nadmiernym skracaniu treści, co w 1993 roku. Dzisiaj nie trzeba już liczyć taśmy filmowej.
„Stukostrachy” (wersja Johna Powera z 1993 roku)
Od razu zaznaczę, że nie mam nic do tej produkcji. Jest nieco tania, telewizyjna, ale mimo wszystko wciąga. Realizuje poprawnie założenia tekstu Kinga, więc reżyser nie powinien obawiać się reakcji pisarza, a te bywają chimeryczne. Problem z Kingiem w tym przypadku jest jednak głębszy. Pisarz uważa, że Stukostrachy są okropną książką i była ona tym tytułem, który został napisany jeszcze przed weryfikacją jakichś ogólnych i kluczowych dla Kinga założeń przyszłej pracy i warsztatu. Tym więc bardziej upierałbym się przy nowej i wysokobudżetowej adaptacji, żeby pokazać pisarzowi, że jego znienawidzone dziecko jest w stanie zachwycić nie tylko czytelników, ale i widzów.
„Cmentarna szychta” (wersja Ralpha S. Singletona z 1990 roku)
Jedna z najbardziej zapomnianych produkcji w tym zestawieniu, a jednocześnie bardzo stare opowiadanie Kinga z lat 70., opublikowane w zbiorze opowiadań Nocna zmiana. Można je kupić w tłumaczeniu Michała Wroczyńskiego. To tutaj znajdziemy także inne znane i kultowe teksty Kinga, chociażby Magiel czy też Dzieci kukurydzy. Cmentarna szychta w takim towarzystwie zasługuje więc na coś więcej niż niedoinwestowany, zapomniany i uznany za finansową porażkę film Ralpha S. Singletona. Inną kwestią jest, że produkcja ma klimat, wciąga, jest estetycznie dopracowana, z wyjątkiem efektów specjalnych dotyczących potworów. Dzisiaj już nie byłby to problem. Mamy zbawienne CGI, chociaż czasem to niebezpieczny wymyk dla scenarzystów.
„Mroczna połowa” (wersja George’a A. Romero z 1993 roku)
Do dzisiaj będę pamiętał wydanie VHS tego filmu. To była jedna z tym lepszych kaset, wydana przez Imperial Entertainment z logo na takich charakterystycznym złoconym pasku obwoluty. Dopadłem tę kasetę w osiedlowej wypożyczalni tuż po tym, jak została zakupiona, dlatego zrobiła na mnie takie wrażenie. Folia była jeszcze czysta i niezniszczona, a kaseta pachniała świeżym plastikiem, a nie rękami tysiąca widzów, wsadzających ją do swoich magnetowidów. Film również okazał się dobry i przede wszystkim straszny. W końcu Romero wiedział, co robi z Kingiem, niemniej finał nie zachwycił efektami wizualnymi. Już wtedy to wiedziałem, co dopiero dzisiaj, gdy powtórzyłem sobie seans i wszystkie tamte wrażenia powróciły. Z przyjemnością więc obejrzałbym ponowną adaptację z Jaredem Leto w roli rozdwojonego Thada, George’a.