SHŌGUN 2024. Z oddali droga PORCELANA, z bliska tylko FAJANS
Jestem po seansie dwóch odcinków Shōguna w wersji od studia FX i nie mogę się w tej historii odnaleźć. Na razie nie wiem, czy to źle, czy dobrze, ale jestem pewny, że nie czuję zachwytu, w przeciwieństwie do mojego redakcyjnego kolegi Marcina Kończewskiego. Czuję wręcz zawód. Z okazji premiery nowej wersji Shōguna specjalnie przypomniałem sobie wersję serialu z 1980 roku w reżyserii Jerry’ego Londona ze wspaniałymi zdjęciami Andrew Laszlo i pamiętną muzyką Maurice’a Jarre’a. Przewertowałem nawet książkę Jamesa Clavella, którą czytałem kilka lat temu już po raz drugi, żeby przypomnieć sobie najważniejsze wątki poruszone w tych dwóch odcinkach opublikowanych na Disney+ i to jak fakty z powieści widział autor, bardzo czujnie asystujący przy starej produkcji Londona. I wiem jedno, Clavell napisał gęsty tekst, który nie pobłaża kulturowemu analfabetyzmowi czytelnika. Żeby zrozumieć tę historię, trzeba mieć na starcie dużą wiedzę o Japonii, o wiele większą niż to, co wleją nam do głowy w zwykłej szkole i czego dowiemy się z masowej kultury, oglądając np. Ostatniego samuraja. A to wyzwanie dla twórców filmowych, żeby umieć tę trudną intertekstualnie powieść zaadaptować do, i tu zaznaczam, WCIĄGAJĄCEGO serialu łączącego kino historyczne, dramat oraz romans.
Dlatego po dwóch odcinkach produkcja studia FX wydaje mi się, owszem, ładna i zrobiona z kunsztem godnym mistrzów rzemiosła, jednak pozbawiona magii, jakiegoś głębszego sensu opowiadania tej historii, którą stworzyli zarówno James Clavell w swojej powieści, jak i ponad 40 lat temu Jerry London w swoim ze wszech miar metafizycznym serialu. Tym bardziej nie rozumiem tych tak jednoznacznych zachwytów, gdyż nie ma czym. Tak się właśnie nie powinno kręcić ekranizacji, no chyba że to nie ekranizacja, a adaptacja lub jeszcze trzecia możliwość, czyli serial TYLKO OPARTY na prozie Jamesa Clavella.
Zacznijmy jednak od elementu pozornie uważanego za najmniej ważny, dopóki nie przeprowadzi się pewnego eksperymentu – nie obejrzy niektórych scen bez dźwięku – chodzi o muzykę. Coś jest bardzo nie tak ze współczesną sztuką kompozytorską, która zapomina, że muzyka filmowa ma spełniać podwójną funkcję – ma ilustrować, ale i tworzyć unikalny dla danego tytułu klimat. Należy o tym pamiętać zawsze, ale już szczególnie, gdy kręci się remake filmu kultowego, który przetrwał w postaci legendy dziesiątki lat i ma bardzo charakterystyczny motyw muzyczny. W Shōgunie nikt o tym nie pomyślał. Mało tego, muzykę według powszechnie dostępnych informacji pisało do serialu aż 3 kompozytorów, a wyszło z tego coś, co mógłby stworzyć jeden i to bardzo słaby, niedysponujący żadnym sensownym pomysłem na główny motyw oprócz kilku przewidywalnych elementów łańcucha harmonicznego, akordów tonicznych, dominujących i subdominujących. Poza tym jest dużo bębnów, zmian tempa i dynamiki od piano do forte, muzycznych efektów specjalnych i to właściwie wszystko. Nie da się tego porównać z kunsztownie zaprojektowanym łańcuchem harmonicznym, który wyszedł spod ręki Maurice’a Jarre’a. Twórcy doskonale wiedzieli, kogo wybierają, bo pod koniec lat 70. Jarre był znany z tak legendarnych motywów muzycznych jak te z Lawrence’a z Arabii, Doktora Żywago czy też Jezusa z Nazaretu. Tak więc w kwestii muzyki niestety Atticus Ross, Leopold Ross oraz Nick Chuba we trójkę ulegają w przedbiegach Maurice’owi Jarre’owi. Brzmi to niestety trochę śmiesznie i kuriozalnie, że aż tyle osób trzeba było, żeby skomponować muzykę do 10-odcinkowego serialu. Aż przypomina się ten żart o tym, ilu policjantów potrzeba do wkręcenia żarówki. W przypadku Shōguna najwyraźniej dużo, i to nie tylko w kwestii muzyki.
Patrząc ilościowo, powinien więc powstać serial wręcz genialny, skoro tyle osób wykonywało podobne funkcje w porównaniu ze skromnym obsadzeniem wersji z 1980 w reżyserii Jerry’ego Londona. Tutaj naliczyłem aż 6 reżyserów i 8 scenarzystów, a nawet 4 zdjęciowców w porównaniu z jednym reżyserem Londonem, jednym scenarzystą Erikiem Bercovicim i jednym reżyserem zdjęć Andrew Laszlem, notabene znanym z Rambo 2, Interkosmosu, Star Treka oraz Ducha. Znów wygląda to słabo w porównaniu z najnowszą produkcją. Wiem, że książka, przynajmniej w tym wydaniu, które mam, ma 1132 strony, ale żeby napisać do niej scenariusz, nie potrzeba aż 8 osób. Po przeanalizowaniu tych wszystkich informacji zaczynam trochę rozumieć, dlaczego nawet te dwa odcinki są tak nierówne i dlaczego opowiadanie historii napisanej przez Jamesa Clavella jest tak pozbawione tej awanturniczej, przygodowej magii, a miejscami jest ciężkim do zniesienia męczeniem „politycznej buły”, przejawiającej się zwłaszcza w analizach działań Rady Regencyjnej, które w starej wersji serialu były maksymalnie okrojone. W Grze o tron, do której porównuje się do Shōguna, również tych analiz było czasem tak dużo, że odcinek je zawierający tracił rytm akcji, a nawet w książkach Martin potrafił tak pisać, żeby napięcie nie spadało. W serialu niestety opadało. W książce Jamesa Clavella oczywiście analizy polityczne, społeczne i życiowe dokonywane przez Jabu, Omiego, Ishido, Hiromatsu i Toranagę są bardzo rozbudowane już od 3. rozdziału i będą towarzyszyć czytelnikowi powieści jako równoległy do losów Blackthorne’a wątek, który w pewnym momencie splecie się z jego linią życia w Japonii. To jednak książka – gęsta, językowo niełatwa, nawet ze względu na łacińskie transkrypcje języka japońskiego. W filmie lub serialu trzeba czuć ten dystans do tekstu, przetworzyć go na obraz z pewnym zdekodowaniem, nową hermeneutyką relacji obraz-słowo pisane, co London wraz z Clavellem potrafili zrobić, żeby zachować to, za co pokochali starą wersję Shōguna miliony widzów – przygodowość, a nie traktatowość.
W pierwszym odcinku z przygodowością było jeszcze nie tak źle, chociaż narracja sprawiła, że poczułem się nieswojo. W drugim odcinku tempo akcji spadło, ale znów w sprzeczności z intuicją i czymś, co bym nazwał filmowym doświadczeniem, które kształtuje się w nas za sprawą naszej percepcji oraz ilości obejrzanych produkcji. Ulotniła się również przygodowość, na rzecz owej traktatowości i obyczajowości, nie licząc sceny zamachu i sceny w więzieniu również nie wiedzieć czemu okrojonej. Najpierw jednak pierwszy odcinek. Nie będę się czepiał momentu śmierci kapitana czy też szefa wyprawy, jak go się określa w tekście powieści, chociaż zupełnie nie rozumem tej zmiany. Ma ona jednak marginalne znaczenie dla fabuły, więc twórcy mogli ten moment dowolnie kształtować i przesuwać. Ogromne znaczenie dla fabuły ma jednak to, jak rozpoczęła się przygoda Blackthorne’a wraz z jego załogą w Japonii. A tu twórcy zdecydowali się na trudne do zrozumienia zmiany, jakby ktoś ich dosłownie ścigał z wyciągniętą kataną w dłoni. Przypomnę więc, że zarówno w książce, jak i w ekranizacji z 1980 roku pilot wraz z marynarzami po dobiciu do Japonii nie został aresztowany. Jego sytuację oceniał lennik Jabu samuraj Omi (Yûki Meguro) i on decydował. Po sprawdzeniu, w jakim stanie jest dowódca wyprawy gubernator Spillbergen, za szefa uznał właśnie Blackthorne’a i jemu przekazał decyzję. Słowa samuraja przetłumaczył Blackthorne’owi ojciec Sebastio, wyraźnie negatywnie nastawiony do Anglika. Brzmią one tak: Omi-san mówi, że jako przywódcy wolno ci swobodnie poruszać się po wiosce, kiedy zechcesz, aż do przybycia jego pana. Jego pan, daimyō, postanowi o twoim losie. A do tego czasu wolno ci mieszkać w domu naczelnika i zachowasz swobodę ruchów. Ale nie opuścisz wioski. Twoją załogę umieszczono w przeznaczonym dla niej domu i jej członkom nie wolno go opuszczać… Komunikat brzmiał więc jasno. W piwnicy do przechowywania ryb załoga z pilotem znalazła się dopiero po spotkaniu z Jabu, kiedy ten zdecydował, trochę za sprawą tłumaczenia Sebastio, trochę zachowania pilota, trochę sugestii Omiego, że powinno się ich złamać, nauczyć dobrego zachowania. W nowej wersji serialu zaś narracja biegnie tak chaotycznie, że całe to planowanie Jabu zostaje pominięte, a załoga Erazmusa od razu zostaje aresztowana. Nie daje to szansy na zrozumienie związków sytuacyjnych, które będą ważne dla późniejszego biegu wypadków. Nigdy nie czepiam się, że coś w ekranizacji nie jest tak jak w literackim wzorcu, bo takie być musi, ale oczekuję jakiegoś porządku w narracji, a nie upychania w jednym odcinku jak największej liczby wątków, żeby mieć już za sobą rozdziały wprowadzające i przejść do zawiązania akcji. Pozostając jeszcze w Ajirō, jego zarządca z ramienia pana lennego Jabu, czyli Omi-san w nowej wersji grany przez Hiroto Kanai, nie dysponuje w ogóle siłą mentalną samuraja, jakiej aurę roztaczał wokół siebie Yûki Meguro. Nowa wersja Omiego jest młoda i niedoświadczona, podczas gdy Omi był zmyślnym strategiem, którego można się było obawiać. Teraz stał się uczniakiem z ostrym mieczem w dłoni. Podobnie w przypadku ojca Alvito (Tommy Bastow), którego poznajemy w drugim odcinku. Jego diaboliczność tak doskonale odegrana kiedyś przez Damiena Thomasa teraz gdzieś znikła. Kto wie: może jeszcze powróci w kolejnych odcinkach.
I tak nieubłaganie dotarliśmy do Johna Blackthorne’a, który jest dla mnie największym zawodem. Przede wszystkim naiwnie sądziłem, że idąc za przykładem wersji z 1980 roku, twórcy zdecydują się na zrównoważenie aktorskiej postaci Hiroyukiego Sanady kimś o ekwiwalentnym wizerunku w świecie filmu. Sanada oczywiście w momencie, w którym zagrał Toranagę, nie jest taką gwiazdą kina, jaką w 1980 roku był utytułowany Toshirô Mifune, ale pamiętajmy, że także dla Mifune rola w Zachodnim serialu o takim rozmachu była nowością. Wzbudzała także mieszane uczucia u Akiry Kurosawy, który zawsze w pewnym sensie uważał się za ojca sukcesu Mifune w kinie światowym. Sanada jest jednak aktorem już na Zachodzie doświadczonym i kojarzonym z wielu blockbusterowych produkcji, chociaż nie z pierwszych planów, ale to nie szkodzi. Jest kojarzony, a Cosmo Jarvis to ktoś w wielkim, aktorskim świecie niemal bezimienny. Najgorsze jednak to, że w fabule serialu również zachowuje się jak bezimienny, pierwszy lepszy niepiśmienny marynarz, który absolutnie nie byłby zdolny opanować na dobrym poziomie nawet swojego ojczystego języka, a co dopiero jeszcze portugalskiego oraz japońskiego, nie wspominając o astronomii, nawigacji, kartografii, szkutnictwie i wielu innych dziedzinach potrzebnych mu do funkcjonowania jako członkowi ekspedycji handlowych i odkrywczych na stanowisku pilota.
Blackthorne z książki był człowiekiem bardzo odmiennym od swojej załogi. Tę odmienność zaakcentował grający go Richard Chamberlain, nie likwidując jednocześnie dzikości postaci, objawiającej się w momentach granicznych. Miało się jednak poczucie, że Blackthorne’a zawsze dzieli nieprzekraczalna granica moralności, doświadczenia i wiedzy, za którą było owo „barbarzyństwo”. Teraz ta granica się całkiem zatarła. Cosmo Jarvis gra, jakby wyjęto go z jakiegoś europejskiego lupanaru otoczonego zewsząd śmierdzącymi rynsztokami i postawiono na obcym dla niego stanowisku oraz w ogóle świecie. Zgadza się, że świat i kultura są obce, lecz Blackthorne jak na ówczesnego światowca sprawia wrażenie kompletnie nieobytego z innymi kulturami, czego nie było ani w książce, ani w serialu Londona. Niekiedy ma się wrażenie, że udział w niektórych scenach Cosmo Jarvisa dosłownie boli. Na wpół zgarbiony, mrugający nieskoordynowanie oczami, w jakichś niefizjologicznych pozach, nawet swoim krokiem udowadniający, że do tej pory żył gdzieś na granicy cywilizacji, a dopiero w Japonii zetknął się z wysoką kulturą, w której nie może się odnaleźć. Ta aktorska poza głównego bohatera męczy i mam nadzieję, że w kolejnych odcinkach zostanie „UCYWILOZOWANA”, jak to chciał Omi wraz z Jabu.
A na koniec tych utyskiwań pewna uwaga co do narracji estetycznej i kilka innych dopinających całość mojego zawodu. Zarówno w książce, jak i wersji serialu z 1980 roku funkcjonuje wyraźne kolorystyczne rozdzielenie samurajów służących Toranadze i Ishido. Wręcz skrótowo nazywa się ich „brązowymi” i „szarymi”. Brązowi służą Toranadze, a szarzy Ishido. O ile z klasyfikacją tych ostatnich nie jest źle, to w przypadku poddanych Toranagi dominującym kolorem jest również szary, względnie szaroniebieski lub stalowy. Czyżby ktoś nie doczytał tego ważnego detalu w powieści Clavella? Podobnie, okrojony, a nawet ugładzony został wątek osadzenia Blackthorne’a w więzieniu – chwilowego, bo Toranaga musiał tak zareagować z powodu sprzeciwu Ishido, czyli pana zamku w Osace. A tak na marginesie nareszcie zadowala mnie sposób rozegrania uwolnienia pilota z aresztu, chociaż następna scena spokojnej wizyty u Toranagi przyprawia o zgrzytanie zębów, bo nie widać żadnej ciągłości wypadków, ale to w tym serialu NORMALNE. Przypieczętuję te wszystkie narzekania wyjątkowo marginalną (jak na drugi odcinek) postacią kapitana Czarnego Galeonu Ferreiry (Louis Ferreira). W wersji z 1980 roku grał go bardzo charakterystyczny Vladek Sheybal. I żeby to wszystko ułagodzić, z pewnością nie pomogą retrospekcje, co się działo przed rokiem 1600, gdy umierał Taikō Hideyoshi Toyotomi w 1598, co nie przeczę, jest ciekawym zabiegiem i pomaga zrozumieć sytuację polityczną Japonii, gdy przybył do niej Blackthorne.
Nie jest jednak tak, żebyście nie myśleli, że z niczego nie jestem zadowolony. Hiroyuki Sanada w roli Yoshiego Toranagi jest oddany po mistrzowsku. Tak go sobie właśnie wyobrażałem poprzez tekst. Kreacja Toshirô Mifune zawsze była dla mnie zbyt płaska, wycofana, hermetyczna, przez co mało interesująca dla widza. Miałem odczucie, że Mifune unosi się nad fabułą jak duch albo jest posągiem, podczas gdy w tekście Clavella to człowiek gorący od emocji, biorący aktywny udział i sterujący wydarzeniami w historii na jednym z kluczowych poziomów. Sanada odzwierciedla ten wizerunek – ma faktyczny rys tragicznego superbohatera skrojonego zgodnie ze współczesnym rozumieniem tego typu heroicznych postaci. Można go jednak dotknąć – nie jest fasadą, a tym bardziej Bogiem oddzielonym od wyznawców nieprzeniknioną kotarą obrzędów. Świadczy o tym chociażby jego rozmowa z Mariko (Anna Sawai) w pierwszym odcinku, kiedy to zaczyna z nią prowadzić swoją Toranagowską grę, obiecując, że przywróci jej „cel w życiu”, i prosząc, żeby była tłumaczką podczas spotkania z pilotem Blackthornem. Zaraz za Toranagą znajduje się szalony Kashigi Yabu (Tadanobu Asano). Nareszcie byłem zadowolony z tego, jak wprowadzono go do fabuły oraz jak rozegrano sytuację, kiedy to on ratował Vasco Rodriguesa (Nestor Carbonell) w czasie ich podróży należącym do Hiromatsu statkiem na zamek w Osace, gdzie czekał na nich uwięziony przez Ishido Toranaga.
Wersja serialu z 1980 w tej dziedzinie poszła po linii najmniejszego oporu i spłyciła sytuację, co ciekawe: pozostając w zupełnej sprzeczności z literackim wzorcem. Może zadecydowały koszty, a może techniczne uwarunkowania realizacyjne. Trzecim jasnym punktem jest sam Ishido (Takehiro Hira). Nareszcie przestał być niemą kukłą. Nabrał osobowości. Widz może zapoznać się z jego motywacjami i prowadzoną grą, przez co jako postać staje się mniej jednoznacznym antagonistą. Nie jest diabłem, a zręcznym politykiem z wyraźnie zarysowanymi dla widza celami, niekoniecznie złymi. Nadzieję daje jeszcze sama Mariko (Anna Sawai) wraz z jej dużo bardziej dramatycznie ukazanymi losami. Poprzednia Yôko Shimada stworzyła kreację nad wyraz eteryczną, czasami sprawiającą wrażenie kompletnej mentalnej bezwolności. Wciąż się dziwię, że czuwający niemal jak stróżujący pies nad serialem Londona Clavell pozwolił na takie odejście w prezentacji charakteru postaci Mariko w porównaniu z książką. Generalnie więc nowa Mariko ma więcej ikry, jest odważniejsza i o wiele bardziej seksualna. W ogóle seksualność jest przedstawiona teraz odważniej, bez tabu, i powiem wam, że jest to krok zgodny z powieścią. Język używany przez Clavella był miejscami bardzo ostry, bezpośredni. Czytelnik więc prócz ogromnie bogatej wiedzy na temat historii Japonii mógł się spotkać w tekście ze „szparami kobiet”, „dupczeniem” i innymi tego typu stwierdzeniami. Wtedy, w 1980 roku, twórcy bardzo złagodzili wszelkie grubiańskie określenia, jak również ograniczyli nagość. Podobnie z przemocą. Teraz jest dużo autentyczniej. Na koniec serii pochwał wspomnę, że nowa wersja ekranizacji ma znakomitą scenografię, o wiele kunsztowniejszą w detalach niż ta sprzed 40 lat u Londona. Przypowieść o trzech sercach Japończyków zgrabnie domyka pierwszy odcinek, a w drugim zaczyna się już polityka. Jestem dopiero po dwóch, więc zakładam, że odnajdę w serialu jeszcze trochę zalet, niemniej te elementy, o których do tej pory wspomniałem jako o tych zupełnie marnujących produkcję, są niemożliwe do zmiany. Trzeba by chociaż przeszczepić osobowość aktorską Cosmo Jarvisa i zwolnić kompozytorów muzyki, a także w trybie pilnym zorganizować recasting do roli Omiego. To na początek. Generalnie więc wszelkie zachwyty krytyków nad tym serialem odbieram jako zachwyty nad swoimi oczekiwaniami, nie zaś nad realnie zaprezentowaną filmową materią. Jest przeciętnie, ale widać, że twórcom bardzo zależało na bogatej estetyce, na co poszło dużo środków. Lepiej je było jednak zainwestować w lepszych aktorów, a przede wszystkim w jednego scenarzystę, który czuje literacki styl wypowiedzi Jamesa Clavella.