search
REKLAMA
Artykuł

Filmy i seriale SCIENCE FICTION w 2018. Co się udało, a co nie?

Jakub Piwoński

3 stycznia 2019

REKLAMA

Było w letnim repertuarze co najmniej kilka zapowiedzi filmów SF, które miały przynieść mi satysfakcję, acz tego nie zrobiły. Na ratunek przyszedł jednak niezawodny Jason Statham. To sporych rozmiarów ironia losu, że za jeden z najlepszych filmów SF tego roku uważam produkcję, która jednocześnie w żaden sposób nie pretendowała do tego miana, ba, konwencją nawiązującą do kina klasy B wprost daje do zrozumienia, że nie należy jej traktować poważnie. The Meg to ewidentna zgrywa – kto choć trochę zna dorobek reżyserski Jona Turteltauba, ten wie, że znakiem rozpoznawczym tego twórcy jest niedorzeczność. Zaiste, wyszło to jednak The Meg na dobre, bo gdyby Turteltaub próbował choć przez chwilę podejść poważnie do historii prehistorycznego rekina, który gdzieś z odmętów morskich głębin przebija się do naszego świata po to, czy czynić w nim spustoszenie, mielibyśmy do czynienia z porażką poniesioną już na wstępie. To puszczanie oka do widza wyszło filmowi na dobre, przez co zamiast denerwować się przepełnionym „megalomanią” pomysłem wyjściowym, można po prostu dać się mu ponieść. Ciekawostkę stanowi fakt, że choć Statham tym razem nie miał komu przywalić z półobrotu, to jednak nie oznacza to, że nie miał okazji zaprezentować swoich innych, sztandarowych umiejętności. Aktor nie tylko ćwiczył w przeszłości sztuki walki, ale był też pływakiem i pewnie stąd wzięła się decyzja o udziale w tym zabawnym (bo myślę, że tak trzeba go traktować), wodnym projekcie.

<em>The Meg<em>

Za ostatni jasny punkt na mapie SF minionego roku uważam film, na którym wielu wieszało psy jeszcze przed jego premierą. Owszem, Zabójcze maszyny nie są widowiskiem idealnym. O wiele lepiej wypadałaby realizacja obiecującego pomysłu wyjściowego, gdyby zamiast młodzieńczej naiwności zawierała w sobie więcej brutalności, realizmu i bezkompromisowości. Niemniej z punktu widzenia plastyki i tego, jak owa plastyka oddziałuje na historię, Zabójcze maszyny to jedno z ciekawszych widowisk ubiegłego roku. Nie było i (za sprawą klapy, jaką film zaliczył) pewnie długo też nie będzie tak wielkiej i bogatej w elementy składowe filmowej wizji steampunku. Po tygodniach od seansu wciąż rozpamiętuję konstrukcję tych wielkich miejskich maszyn, rozpamiętuję metaforyczny pomysł, wedle którego silniejsze miasta wchłaniały te mniejsze, czym dały wyraz nowemu, dosłownemu rozwojowi urbanizacji w upadłej cywilizacji przyszłości. Rozpamiętuję też rolę muzealników – jednym z nich jest główny bohater – w kształtowaniu pamięci o przeszłości. Zabójcze maszyny są – wbrew pozorom – bogate w treści, choć trzeba się umieć do nich dokopać. Warto zatem na moment przymknąć oczy na pomniejsze głupotki rodem z teen movies, by dojrzeć w Zabójczych maszynach wartość.

Co niedobrego?

Tych kilka udanych seansów nie jest jednak w stanie zmienić ogólnego wrażenia, z jakim zakończę rok 2018. Wrażenia, że był to rok najzwyczajniej w świecie słaby pod względem dostarczania sympatykom science fiction smakowitych kąsków. A obietnice były przecież ogromne. Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób udało się odświeżyć serię Jurassic Park, choć nie wierzyłem, że w ogóle jest to możliwe. Spektakularny sukces Jurassic World, wynikający z tego, że twórcy umiejętnie połączyli nostalgię za oryginałem (konstruując bliźniaczo podobną fabułę, tak swoją drogą) oraz widowiskowość, zaostrzył mój apetyt na kontynuację. Liczyłem, że Upadłe królestwo przyniesie nowe ścieżki tematyczne. Liczyłem, że twórcy zaskoczą mnie czymś oryginalnym lub przynajmniej pozwolą mi się bawić dobrymi scenami akcji. Z Upadłego królestwa dobrze zapamiętałem jedynie wystosowaną na samym końcu zapowiedź wielkiej rozwałki. Dała mi ona do zrozumienia w sposób jednoznaczny, że część druga serii (lub jak kto woli, piąta) jest zwykłą przystawką przed daniem głównym, pomostem pomiędzy nowym otwarciem o spektakularnym finałem, a przy tym tworem kompletnie pretekstowym i bezwartościowym. Film nie trafił do mnie zarówno na poziomie stylistyki, zgodnie z którą miałem okazję oglądać dinozaury we współczesnych kompilacjach, ale także na poziomie pomysłów na fabułę. Jest w tym tyglu pomysłów wyjętych z inżynierii genetycznej wiele złowieszczych, przy tym idiotycznych, założeń, w pierwszym rzędzie z tą, że ktoś chciałby tworzyć nowe hybrydy dinozaurów po to, by wysyłać je na wojnę, a nie po to, by stanowiły one niewyczerpalne źródło naturalnego mięsa, zdolnego wyżywić ludzkość. Jest w tym też nachalna eksploatacja podniosłych, humanistycznych idei, przede wszystkim tej, że należy pozwolić dinozaurom żyć, mimo że mogą one stanowić dla ludzi śmiertelne zagrożenie. Jako zagorzały fan oryginału mówię to z pełną odpowiedzialnością – nie podoba mi się to, w jakim kierunku ta seria zmierza, ale mam nadzieję, że w finale tej opowieści zdrowy rozsądek wygra.

<em>Jurassic World Upadłe królestwo<em>

Tuż po nieudanym powrocie do świata dinozaurów w ubiegłym roku rozczarował mnie jeszcze powrót na duży ekran najsłynniejszego łowcy w kinie SF. Jeszcze przed premierą wrześniową Predator miał wszelkie atuty udanego spektaklu. Został nakręcony przez Shane’a Blacka, faceta biorącego czynny, bo aktorski, udział w tworzeniu kultowego oryginału. Reżyser zapowiadał, że kręgosłupy będą wyrywane, że jedyna właściwa kategoria wiekowa nadana widowisku naznaczy je niezbędną brutalnością i mrokiem. Z kolei do głównej roli wybrano bardzo prominentne nazwisko. Boyd Holbrook, aktor, któremu przyglądam się już od momentu świetnego występu w miniserii Hatfields & McCoys: Wojna klanów, intryguje mnie swoim ekranowym sposobem bycia, łączącym nonszalancję, zadziorność i bunt. Nie był on jednak w stanie utrzymać na swoich barkach przytłaczającego ciężaru idiotyzmów serwowanych nam przez twórców Predatora. Zaiste, jest to istny festiwal głupoty. Już samo skonfrontowanie kosmicznego łowcy z grupą bohaterów będących, delikatnie mówiąc, niespełna rozumu, woła o pomstę do nieba. Te i inne absurdalne rozwiązania fabularne, jak choćby wyświechtany pomysł na pojawienie się nowego rodzaju potwora, to jednak najmniejszy problem filmu. Największym jest jednak jego tonacja, która stoi w dużym rozkroku między brutalnym, „muskularnym” SF a familijną komedią. To połączenie nie miało prawa się udać. Predator to film, który chce zadowolić każdego – starego wyjadacza SF, jego dziewczynę i małego braciszka tejże, pod warunkiem, że w niektórych scenach zakryje się mu oczy. Śmialiście się z Predatora 2 i spoconego Danny’ego Glovera? Drwiliście z Antala i jego Predators, czyli podróbki oryginału? Przy tym, co zaserwował Black, rzeczone filmy wspominane będą przez fanów z większą przychylnością, bo choć są niedorzeczne, to jednak zachowują spójność koncepcyjną i stylistyczną z tematyką serii.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA