Filmy i seriale SCIENCE FICTION w 2018. Co się udało, a co nie?
Jak zwykle w moim wypadku, żegnając stary rok, zapraszam was do podsumowania filmowych dokonań na polu fantastyki naukowej. Tym razem jednak postanowiłem zmienić nieco konwencję artykułu i nie silić się na wyliczankę najlepszych tytułów realizujących założenia ulubionego gatunku. Dlaczego? Powód jest prozaiczny – 2018 był bardzo rozczarowującym rokiem dla fanów science fiction i nie sposób wytypować w nim dziesiątki, ba, nawet piątki najlepszych filmów, które bez cienia wątpliwości można każdemu polecić.
Ale żeby nie było, że zaczynam od narzekania, na początek skupię się na pozytywach, bo było ich co najmniej kilka. Patrząc z punktu widzenia gatunkowej zgodności, warto zwrócić uwagę na wciąż mocno oddziałujący na widownię fenomen, zbierający bogate żniwo w kasach biletowych. Mowa o kinie superbohaterskim, które choć na skutek swego ewidentnego rozwoju ma już własną osobowość (przez co pomijałem je w swoich podsumowaniach), to jednak wciąż fantastyka naukowa pozostaje dla niego matką. Avengers: Wojna bez granic i Czarna Pantera przyniosły tak wielkie wpływy (łącznie zarabiając ponad trzy miliardy dolarów), że ci, którzy swego czasu wieścili upadek kin na skutek pojawienia się mediów strumieniowych, mogą już wsadzić swoje prognozy między bajki. W 2018 padł rekord wszech czasów – kina jeszcze nigdy w swej historii nie zaprosiły na seans tak wielkich tłumów (widzowie zostawili w kasach prawie dwanaście miliardów dolarów) i jest w tym wielka zasługa między innymi kina superbohaterskiego, ale także najgłośniejszej premiery SF tego roku – Jurassic World: Upadłego królestwa. Niemniej bez względu na moje psioczenie w dalszej części tekstu ludzie wciąż kochają eskapizm, kochają wspaniałych bohaterów i fantastyczne przygody, kochają stare mity w nowej szacie.
Podobne wpisy
Ta popularność powinna przekładać się na jakość futurystycznych wizji. Tymczasem ze świecą szukać filmu science fiction, który dorównałby poziomem widowiskom Disneya. I to nawet biorąc pod uwagę taką Czarną Panterę, którą uważam za film solidny, zmyślny, acz bardzo daleki od przypisywanej mu wybitności. Wielkie nadzieje wiązano z powrotem Stevena Spielberga do gatunku, który rozwinął go reżysersko. Jego Player One miał być powiewem nostalgii za latami osiemdziesiątymi, przy jednoczesnym oddaniu czci niesamowitemu bogactwu kultury popularnej. Po części się te założenia udały, gdyż film Spielberga wygląda i oddziałuje na widza oszałamiająco dobrze. Uzupełnia też swą atrakcyjną otoczkę coraz bardziej aktualnym przesłaniem o dystansie, jaki każdy z nas powinien posiadać przed wejściem do wirtualnego świata. Mnie jednak trochę w tej wizji uwierało to, jak mało w niej własnej osobowości, jak bardzo stanowi ona substytut innych tworów. Player One to twór wykalkulowany, który w wykorzystywaniu zasobów popkultury przypomina ich ponad dwugodzinną reklamówkę. Filmowi Spielberga brakowało też charyzmatycznego bohatera, bo niestety, ale Tye Sheridan i jego Wade Watts ma z Martym McFlyem, do którego nawiązuje, niewiele wspólnego.
Co dobrego?
Ale obiecałem, że zanim na dobre wyleję swój grymaśny kubeł, skupię się na kilku pozytywach. W 2018 uśmiech zadowolenia wywołały we mnie filmy, po których nie spodziewałem się praktycznie niczego dobrego. Po wciąż solidnym, acz trochę już nużącym, kinie superbohaterskim spod znaku Disneya* (bo już taki Venom jest dla mnie kompletną porażką – należy dodać), po przyzwoitym, acz niewykorzystującym w pełni swego potencjału Player One, chciałbym wyróżnić jeszcze trzy filmy, na które warto zwrócić uwagę i jeden, który okazał się nie tak złym filmem, jak mogłoby się wydawać. Pierwszy z nich, Upgrade, miał premierę w marcu. Za reżyserię tego przedsięwzięcia odpowiada Leigh Whannell, scenarzysta biorący udział w tworzeniu serii Piła oraz Naznaczony (i udzielający się w swych filmach także aktorsko). Upgrade to jak na razie jego drugie reżyserskie dokonanie, w którym wziął na warsztat własny skrypt. Wyszedł z tego bardzo ciekawy miks brutalnego, ociekającego krwią dreszczowca z frapującą wizją SF, stanowiącą kolejny ironiczny komentarz do problematyki transhumanizmu, czyli poszerzania możliwości ludzkiego organizmu. Słychać w Upgrade echa RoboCopa, nie tylko w tematyce, ale także w obranych metodach oddziaływania. Dobry i odświeżający to seans, jednocześnie z gatunku tych zaskakujących. Dodatkowy punkt za aktorstwo dla Logana Marshalla-Greena, który miał naprawdę, ale to naprawdę, trudne zadanie w scenach pojedynków. Jego ciało miało się bowiem zachowywać tak, jakby jego umysł, reprezentowany przez twarz, nie miał nad owym ciałem żadnej kontroli.
W czerwcu premierę miał na Netfliksie film Tau. Biorąc pod uwagę rozczarowania, jakie ostatnimi seansami filmowymi przyniosła mi platforma (a o których to wspomnę w dalszej części), podszedłem do tego filmu z dużą rezerwą. I tym razem nie mogę powiedzieć, bym został w pełni ukontentowany, bo w Tau jest co najmniej kilka logicznych głupotek, począwszy od niecodziennego sposobu prezentacji syndromu sztokholmskiego. Nie da się też ukryć faktu, że Tau ma w sobie niewiele oryginalności. Ja jednak bawiłem się na nim dobrze, gdyż film daje sporo przyjemności przede wszystkim tym, że zwraca się do widza wprost, nie sili się na odkrywanie nowych rejonów poznawczych, jest przy tym bardzo przejrzysty fabularnie i nie boi się nawiązywać do klasyków. Projekt Forbina, 2001: Odyseja kosmiczna, Diabelskie nasienie – te filmy z pewnością wpłynęły na wizję debiutującego w roli reżysera Federica D’Alessandra, z czego twórca nie krępował się umiejętnie skorzystać. Życzę mu powodzenia w kolejnych dokonaniach.