search
REKLAMA
Artykuł

Filmy i seriale SCIENCE FICTION w 2018. Co się udało, a co nie?

Jakub Piwoński

3 stycznia 2019

REKLAMA

Ciche miejsce – to moje kolejne wielkie rozczarowanie tego roku. Jest to film, który ma więcej cech horroru niżeli SF, bo na straszeniu się opiera, a nie na roztaczaniu fantastycznej wizji. Aczkolwiek to także jeden z osobliwych przykładów filmowego postkatastrofizmu, dlatego postanowiłem o nim wspomnieć. Z bardzo intrygującego pomysłu wyjściowego, jakim było wykorzystanie ciszy zarówno jako narzędzia grozy, jak i elementu determinującego świat przedstawiony, bardzo szybko ulatuje powietrze. Właściwie już po mocnym prologu John Krasinski, aktor i reżyser w jednym, daje do zrozumienia widowni, że chcąc przetrwać dalszą część seansu, będzie musiała wyposażyć się w duże pokłady tolerancji na głupotę. Gdyby jej (głupoty) jednak nie było, prawdopodobnie nie byłoby też filmu, bo bohaterowie z zamkniętymi gębami siedzieliby w jednym miejscu. Zaskakujący sukces tego filmu dał mi do zrozumienia, że dzisiejsza widownia przestała być wymagająca. Czasem oryginalny i elektryzujący pomysł, każący aktorom w tym wypadku cofnąć się do tradycji kina niemego, najwyraźniej wystarczy, by zaciekawić widza. Ciche miejsce jest pod tym względem bardzo podobne do grudniowej premiery Netfliksa – Nie otwieraj oczu. Tym razem, dla odmiany, zamiast zachowania milczenia nadrzędną zasadą wszystkich chcących utrzymać się przy życiu w świecie dotkniętym katastrofą jest nieużywanie oczu. I znowu, potencjał był, ale tuż po wyjątkowo emocjonującym prologu (znowu!) zmył się razem z potokiem wody, którym płynie główna bohaterka. Ta, grana przez Sandrę Bullock, tylko pozornie stanowi największy plus tego widowiska, bo tak jak ma w sobie charyzmę, tak też przez swój lekceważący stosunek do reszty postaci, w tym swoich dzieci, sprawia wrażenie, jakby tym samym stosunkiem darzyła także widownię. Nie ma tu komu kibicować, a już tym bardziej przejmować się tym, co znajduje się po drugiej stronie przysłaniającej oczy opaski.

<em>Nie otwieraj oczu<em>

Skoro już weszliśmy do platformy Netflix, należy wspomnieć, że Nie otwieraj oczu nie było najgłośniejszą i przy tym największą wpadką spod znaku science fiction zaserwowaną nam przez tę platformę. Bo zdecydowanie pozostanie nią dla mnie Anihilacja w reżyserii Alexa Garlanda, udostępniona w lutym ubiegłego roku. Nadal wierzę w tego twórcę, ma w sobie coś, czego innym brakuje – zmysł do tworzenia fantastycznych historii – ale to, co zaprezentował w Anihilacji, określiłbym mianem dużego nieporozumienia. Opowieść o tajemniczej strefie, do której musi udać się złożona z kobiet grupa naukowa w celu zbadania dotychczas niezbadanego, już na wstępie postawiła wysoko poprzeczkę. Było wiadomo, że będzie ambitnie, także za sprawą udziału Natalie Portman, która przeważnie ostrożnie dobiera repertuar. Wynik tego eksperymentu określiłbym jednak mianem wydmuszki. Na poziomie niepokojącej atmosfery i stylistyki film potrafi intrygować. Ale mam też wrażenie, że jest całkowicie pusty w środku, niewiele z niego wynika. Zamiast odpowiadać na pytania, tworzy kolejne, przez co widz gubi się w labiryncie znaczeń. Problem tego rodzaju filmowych zagadek polega na tym, że nieumiejętne, nachalne operowanie enigmatycznym klimatem może w konsekwencji znużyć i sprawić, że widz straci uwagę. I jest to bodaj największa wada Anihilacji. Gdyby film Garlanda pojawił się, tak jak planowano, w kinach, jestem zdania, że poniósłby sromotną porażkę.

Netflix – złe filmy, dobre seriale

O wiele mniej obietnic złożył mi Paradoks Cloverfield. Film, którego fabułę do ostatniego momentu trzymano w ścisłej tajemnicy, niespodziewanie pojawił się na Netfliksie na początku lutego. Roztoczona nad projektem aura tajemniczości to schemat postępowania marketingowego powielony po wcześniejszym o rok, rewelacyjnym Cloverfield Lane 10. Paradoksowi… daleko jednak do jakości poprzednika. Choć wciąż mamy tutaj do czynienia z jednym z ciekawszych przykładów filmowego uniwersum, to jednak ostatniego filmu spod znaku Cloverfield nie można uznać za twór udany. Oglądałem to, trzymając się za głowę, niczym Jean-Luc Picard w słynnym memie, bezradny wobec nadmiaru uczucia zażenowania. Wyjątkowo zabawnie wypadają w Paradoksie… wszelkie związki przyczynowo-skutkowe, sprowadzające tę przedziwną historię kosmicznego statku nawiedzonego przez tajemniczą siłę do poziomu głupiutkiej, niepoważnej opowiastki, zdolnej poruszyć serce dziesięciolatka. Niestety, ale coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że jeśli jakiś film trafia bezpośrednio na platformę Netflix, to nie dlatego, że włodarze firmy mają tyle kasy, że są w stanie wykupywać prawa do dystrybucji bardziej smakowitych kąsków, ale dlatego, że to właśnie twórcy filmów muszą pukać do drzwi Netfliksa, rozczarowani faktem, że jakiś producent lub dystrybutor kinowy mają wątpliwości co do wypuszczenia danego dzieła w przestrzeń kinową. Idę o zakład, że podobna sytuacja była z filmem Mute Duncana Jonesa, czyli w tłumaczeniu Bez słowa. Miałem wielkie nadzieje w stosunku do tego obrazu i niewiele z tych nadziei pozostało. Seans Bez słowa wymęczył mnie niczym najbardziej intensywny trening. Miał to być twór skąpany w sosie neo-noir, o prostej, liniowej fabule, pozwalającej widzowi, wraz z bohaterem, rozwiązywać zagadkę zaginionej w gąszczu futurystycznego miasta kobiety. Wyszedł jednak całkowicie niestrawny potworek, który w każdej scenie, każdym dialogu daje do zrozumienia widzowi, że nie wie, w jakim kierunku zmierza. Co najmniej połowa materiału powinna znaleźć się w edytorskim koszu, gdyż w filmie aż roi się od kompletnie niepotrzebnych, nic niewnoszących sekwencji dialogowych i przedziwnych akcji, które miast zaciekawiać, wywołują uczucie zdziwienia i, co gorsza, znużenia.

<em>Bez słowa<em>

Paradoks i Bez słowa były filmami, w stosunku do których miałem jakieś oczekiwania. Natomiast po kolejnych wymienionych filmach Netfliksa nie spodziewałem się kompletnie niczego i tak po prawdzie, niczego dobrego od nich nie otrzymałem. Mieszane uczucia wywołał we mnie majowy Anon w reżyserii Andrew Niccola z Clive’em Owenem w roli głównej. Film ma swoje dobre momenty, jest skąpany w ciekawej, bo oszczędnej stylistyce i do tego opiera się na intrygującym koncepcie, wedle którego wszystko, co widzimy, będzie w przyszłości kontrolowane, stąd żadne przestępstwa nie będą mieć racji bytu. Jest w filmie kilka ciekawych momentów, film jest dobrze poprowadzony aktorsko (ta rola pasuje do Owena jak najlepszy garnitur), niemniej wyjątkowo drażni w nim to, że jest opowiadany w taki sposób, jakby reżyser chciał przed nami odkryć prawdę, której jeszcze nie znamy. Przeszkadza też wyjątkowo nużące, powolne tempo akcji. Niegdyś dalece niebanalny Niccol (reżyser słynnej Gattaki) ewidentnie został w latach dziewięćdziesiątych i nie spostrzegł, że takie np. Czarne lustro dawno przerobiło już wzdłuż i wszerz podobne kwestie. Podobny zawód wywołał we mnie inny film SF Netfliksa, reprezentujący jednak zgoła odmienny podgatunek. Mowa o mającej premierę w lipcu postapokaliptycznej wizji How It Ends z Forestem Whitakerem w roli głównej. Znowu, film ma swoje momenty, dobrze się na niego patrzy za sprawą przyjemnych zdjęć, ale twórca, David M. Rosenthal, raczej nie bardzo wiedział, co chciał tą wizją przekazać. Dzięki temu po pojawieniu się napisów końcowych pozostaje w nas uczucie pustki i niedosytu.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA