DZIECKO MORDERCA – FILMOWY „PLAC ZABAW”. HISTORIA PRAWDZIWEJ ZBRODNI

W miniony piątek do kin trafił polski film w reżyserii Bartosza Kowalskiego, którego przedpremierowe i festiwalowe pokazy wywołały spore kontrowersje. Idąc do kina na Plac zabaw, wiedziałam tylko dwie rzeczy, że film jest o przemocy wśród dzieci i że część widzów jeszcze przed zakończeniem projekcji zaczęła opuszczać sale kinowe, głośno komentując, iż film jest przesadnie brutalny. Tak oto, jeszcze przed oficjalną premierą Placu zabaw, obraz ten zyskał reputację dzieła wyklętego. A jak jest naprawdę?
Nie uważam, by powodem wyjścia z kina była wyjątkowa wrażliwość polskich widzów, raczej ignorancja. Podczas premierowego seansu, w którym uczestniczyłam w piątek w Olsztynie, sytuacja była zgoła odmienna. Audytorium niewielkie, zaledwie kilkanaście osób zdecydowało się obejrzeć pierwszy pokaz Placu zabaw po oficjalnej premierze. Przez ostatni kwadrans projekcji nikt się nie ruszył, cisza na sali. Ludzie chyba przestali oddychać. Kiedy na ekranie pojawiły się napisy, nadal nikt nie drgnął. Przyrośnięci do foteli, jeszcze przez kilka minut nabieraliśmy sił, by wstać, coś powiedzieć, zrobić. Tylko co? Plac zabaw jest wstrząsający, ale trzeba zaznaczyć, że twórcy filmu nie epatują przemocą. Najbardziej brutalne sceny obserwujemy z dużego dystansu. Właściwie bardziej się domyślamy, niż dokładnie widzimy, co się dzieje. Plac zabaw to nie żadna orgia przemocy. Film Kowalskiego ma wywoływać szok. Kontrowersje już wzbudził, teraz czas na refleksję, dyskusję i (przeciw)działanie.
Fabularny reportaż
Plac zabaw to jeden z tych filmów, które nazywam przewrotnie fabularnymi filmami dokumentalnymi. Chodzi o sposób obrazowania i o to, co kamera pokazuje. Jak podąża za bohaterem, nawet jeśli nie dzieje się nic szczególnego. Do tego ultradługie ujęcia bez cięć. Pod tym względem skojarzył mi się z obrazami takich reżyserów jak Austriak Ulrich Seidl i Amerykanin Gus Van Sant. Niby fabuła, ale tak naprawdę dokumentowanie życia bohaterów. Plac zabaw do fabularny debiut Bartosza Kowalskiego, który ma na koncie właśnie kilka filmów dokumentalnych. Podobna stylistyka świetnie się sprawdza w filmie takim jak ten, naruszającym tabu, ukazującym kawałek rzeczywistości, którego może nie chcielibyśmy widzieć. Obraz jest bezstronny, pozostawiony bez komentarza czy oceny. Twórcy rejestrują jeden dzień z życia dziecka, jeden dzień z życia rodziny. Widz przygląda się drobnym codziennym rytuałom i nagle zostaje brutalnie z tego monotonnego świata wyrwany, bo bohaterowie robią coś całkowicie niespodziewanego. Niemal cały film ma taki reportażowy charakter. Z wyjątkiem jednej sceny. Obraz prosty, ale nieco surrealistyczny. Niezwykle wymowny, a jednocześnie wieloznaczny wręcz symboliczny. Środkiem opustoszałej ulicy idzie dwóch nastoletnich chłopców. Przed chwilą zaatakowali swoją rówieśnicę, upokorzyli dziewczynkę, wszystko zarejestrowali telefonem komórkowym. Z jednej strony ich twarze są puste, nic nie wyrażają, z drugiej w ich postawie da się wyczuć pewną dumę, arogancję, poczucie triumfu. Kamera oddala się i pokazuje to, co dookoła bohaterów. Po obu stronach drogi stoją dziesiątki dorosłych ludzi. Kobiety i mężczyźni. Nie widzieli, co chłopcy wyczyniali z dziewczynką w opuszczonych ruinach, ale zdają się to wiedzieć. Na ich twarzach maluje się odraza. Są niemymi i nieruchomymi widzami. Manekinami, które tylko wzrokiem wyrażają przyganę…
Dorośli, a raczej ich brak, to w Placu zabaw kluczowa kwestia. W filmie tym w dużej mierze zostali sprowadzeni do roli znanej z amerykańskich kreskówek – gdzieś tam są, karmią potomstwo, zarabiają pieniądze, zostawiają na stoliku kieszonkowe, ale na ekranie ich nie widzimy. To dzieci są centrum filmowego świata. Same się wychowują. Żyją same sobie. Dorośli ignorują dzieci, a dzieci odpłacają im się tym samym. Zostało to świetnie pokazane w scenie, kiedy wychowawczyni poucza grupę nastolatków, jak mają się zachowywać podczas akademii z okazji zakończenia roku szkolnego, która rozpocznie się lada moment. Widzimy tylko jej nogi i słyszymy głos. Nauczycielka nie ma twarzy, nie ma podmiotowości. A to, czego doświadcza widz, to percepcja okiem i uchem dziecka, które pewnie i tak zlekceważy słowa dorosłego.
[DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU ZDRADZA ELEMENTY FABUŁY I ZAKOŃCZENIA FILMU]
Dziecko w lustrze
Plac zabaw jest podzielony na sześć filmowych rozdziałów: Gabrysia, Szymek, Czarek, Szkoła, Ruiny, Plac zabaw. Spędzamy po kilkanaście minut w każdym z tych światów. W poświęconych trojgu bohaterom swoistych prologach do właściwej historii widzimy bliźniaczy kadr. Każde z dzieci przegląda się w lustrze. Długo i boleśnie.
Świat Gabrysi (Michalina Świstuń) opływa dostatkiem i luksusem. Pięćdziesiąt złotych to dla niej drobne. Ale pieniądze też mają swoją cenę. Ojciec wchodzi bez pukania do łazienki, gdzie dwunastolatka bierze prysznic. Nie pada ani jedno słowo. Żadnego: „Tato, pogięło cię? Wyjdź!”. Tylko spojrzenie, na poły przerażone, na poły wyzywające. Z matką Gabrysia też nie rozmawia. Padają tylko komunikaty. Najczęściej w postaci pojedynczych słów. Potwierdzeń lub zaprzeczeń. Pierwsze wielkie zaskoczenie widza ma miejsce tuż po zagotowaniu przez dziewczynkę wody w elektrycznym czajniku. Nie wiadomo, czy współczuć, czy się jej bać…
Świat Szymka (Nicolas Przygoda) to blokowisko, sparaliżowany ojciec, który wymaga opieki i matka, której nie ma rano w domu, bo jeszcze nie wróciła z pracy. Chłopiec opiekuje się ojcem, robi mu śniadanie, pomaga w porannej toalecie. Ojciec jest ciężki, stary wózek inwalidzki nieporęczny, a mieszkanie ciasne, mimo to chłopiec radzi sobie z przeszkodami. Widać, że robi to nie po raz pierwszy. Ma wprawę. Właściwie to już rutyna, jednak niepozbawiona troski. „Czego się napijesz, tato?”; „Ile zjesz kanapek?”; „Z szynką czy z serem?”; „Dużo czy mało keczupu?”. Szymon dba o ojca, poświęca czas, by mu pomóc. Solidnie spełnia swoje niedziecięce obowiązki. Nie ma w tym niecierpliwości, jest niewymuszona troska. Kiedy ojciec z powrotem ląduje bezpiecznie w łóżku i syn włącza mu jego ulubioną muzykę, kiedy w głowie pojawia się myśl: „Co za wspaniały dzieciak”, następuje drugie – jeszcze silniejsze – zaskoczenie. Scena przemocy jest poza kadrem, słyszymy odgłosy uderzeń, nieśmiałe prośby: „Nie bij”, widzimy powykręcane ręce, którymi sparaliżowany mężczyzna usiłuje się osłaniać. Czyżby i to było elementem porannej rutyny, codzienności tej rodziny?…
Świat Czarka (Przemysław Baliński) to sterana i wyniszczona matka, która wygląda na sześćdziesiąt lat, ale musi mieć jakieś dwadzieścia mniej, dorosły brat, który wspiera ubogą rodzinę finansowo i nieudolnie próbuje wychowywać brata, oraz niemowlę, które wrzeszczy nocami, nie pozwalając nastolatkowi się wyspać. Słowne przepychanki z matką, niezadowolenie z powodu płaczu dziecka, wreszcie jawny bunt. Nie dacie mi na fryzjera, dobra, sam się ostrzygę. Blondwłosy chłopiec w kilka chwil zmienia się w małoletniego gniewnego skinheada. Matka nawet nie zauważa. Pomiędzy jednym a drugim papierosem jest skoncentrowana na rozwiązywaniu krzyżówek, na równi ignorując najmłodsze kilkumiesięczne kwilące dziecko i dorastającego syna. Zanim Czarek dotrze do szkoły, coś się wydarzy… Zanim razem z Szymonem zapalą w ukryciu papierosa, zanim zaatakują koleżankę, z którą przynajmniej rok uczą się w jednej klasie, a nie pamiętają nawet jej imienia, zanim porwą bezbronne dziecko i zanim stanie się niewyobrażalne, nastolatek obnaży swoje mroczne oblicze w scenie z bezdomnym, głodnym psem…
Dziecięcy świat… Niby nie ma tu wielkich dramatów, nie ma patologii. Dzieci wychowują się w lepszych i gorszych warunkach, ale nie są bite ani głodzone, ich podstawowe potrzeby są zaspokajane. Tylko co z potrzebami wyższymi? Agresja, gniew, wulgarność – to nie bierze się znikąd. A może się brać z braku. Nie ma ciepła, nie ma rozmów, brak prawdziwych rodzinnych więzi, brak zainteresowania. A może nadmierne zainteresowanie… Nie znamy bohaterów zbyt dobrze. Towarzyszyliśmy im tylko jednego poranka. Kto wie, co kryje się pod podszewką przeciętnych rodzinnych relacji? Jedno, co wiemy na pewno, to że Gabrysia kieruje agresję do wewnątrz. Karze siebie. Torturuje własne ciało. Natomiast Szymek i Czarek dają ujście swoim frustracjom. Pozwalają wewnętrznym potworom wyjść na zewnątrz i się pobawić.
Jestem pełna uznania dla młodych aktorów. Są do tego stopnia wiarygodni, że w pewnym momencie podziw ustępuje miejsca przerażeniu i pytaniu: czy to na pewno kreacje aktorskie, czy oni tylko grają? Również role drugoplanowe robią ogromne wrażenie. Zblazowana koleżanka Gabrysi, Marta (Karolina Czajka), która udziela jej rad, jak postępować w kontaktach z płcią przeciwną i wręcza dwunastoletniej rówieśnicy prezerwatywę, jest karykaturą dorosłej kobiety, ale wcale nie jest komiczna. Współczesna nastolatka z przesadnym makijażem, nonszalancko żująca gumę i mówiąca: „Weź, kurwa, odwiąż tę kokardkę spod szyi, bo wyglądasz z nią jak czteroletnie dziecko z Downem. Chcesz wyrwać faceta, to odepnij dwa, góra trzy guziki w dekolcie”, łącząca w sobie lolitkę i drag queen jest przerażająco realna.
Nie dziwi mnie uznanie dla filmu Kowalskiego za granicą i w Polsce (nominacja do Złotej Muszli w San Sebastián i dwie nominacje na Camerimage; nagroda dla reżysera podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego oraz Złoty Lew na koncie). Plac zabaw to poruszające kontrowersyjne kwestie, ale dobre i wartościowe kino. Wulgarne i szczere. Bez sztuczności, demonizowania czy też odwrotnie, wygładzania, na siłę. Autentyzm i faktografia. Film pokazuje, jak zachowuje się młodzież, gdy wydaje jej się, że jest poza zasięgiem wzroku i słuchu dorosłych.
Jednocześnie to film bardzo ascetyczny. W obrazach i dźwiękach. Dosłownie w dwóch scenach pojawia się muzyka poważna, jako kontrapunkt dla banalnych, wcale nie podniosłych zdarzeń. Poza tym nic nie zagłusza i nie rozprasza uwagi widza na dosłownym, dalekim od poetyzowania, przekazie.
Plac zabaw – historia prawdziwa
Reżyser i współscenarzysta (drugim scenarzystą jest Stanisław Warwas) filmu przyznał, że jest on inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Ograniczył się co prawda – zapewne ze względów prawnych – do enigmatycznych stwierdzeń, że chodzi o zbrodnię popełnioną w latach dziewięćdziesiątych przez dwóch nastolatków w Wielkiej Brytanii, ale możemy być niemal pewni, że chodzi o zabójstwo Jamesa Bulgera. Kiedy filmowi Czarek i Szymon wyprowadzają z domu towarowego kilkuletniego chłopca, a dziecko odwraca się i długo wpatruje w oko kamery, po plecach przebiega mi nieprzyjemny dreszcz. Przed oczami staje mi ponownie pierwszy kadr filmu, tory kolejowe na odludziu, i już wiem, że znam tę historię.
12 lutego 1993 roku, Walton pod Liverpoolem. Dwuletni James Bulger zostaje uprowadzony z centrum handlowego. Dwóch dziesięciolatków zamiast do szkoły wybrało się tego dnia na wagary. Zobaczyli stojącego przed sklepem chłopca, którego matka robiła w środku zakupy, i wyprowadzili łatwowiernego malca na ulicę. Początkowo chłopiec chętnie im towarzyszył, jednak z czasem zaczął marudzić. Robert Thompson i Jon Venables wlekli Jamesa siłą przez miasto. Mijani ludzie albo nie reagowali, albo łatwo dawali się uspokoić wyjaśnieniami chłopców, że maluch jest ich młodszym bratem. Gdy znaleźli się przy torach kolejowych, zaczęli bić, kopać, skakać po dziecku, rzucać w nie kamieniami. Długo torturowali i okaleczali Jamesa. Dziecko prawdopodobnie jeszcze żyło, gdy nastolatkowie zawlekli je na tory. Porywaczy zarejestrowała kamera monitoringu. James został znaleziony na torach dwa dni później. Jego ciało było przecięte na pół. Nastolatkowie zostali aresztowani, przyznali się do morderstwa. Po uzyskaniu pełnoletności odzyskali wolność i otrzymali nowe tożsamości…
Zaczęło się od drobnych kradzieży i torturowania zwierząt, a skończyło na bestialskim zamordowaniu dwulatka – tak wygląda geneza dramatycznej historii z Walton i tak samo wygląda rzeczywistość polskiego absolwenta szkoły podstawowej w filmie Plac zabaw. Nie jest to obraz, do którego chciałoby się wrócić, obejrzeć ponownie. Zresztą nie ma takiej potrzeby, sceny z filmu na długo zapiszą się w pamięci widza.
Jak wspomniałam we wstępie, finał Placu zabaw paraliżuje. Ustawiona na statywie nieruchoma kamera pokazuje miejsce, które mignęło widzowi na początku filmu. Tereny podmiejskie. Stare torowisko. W oddali słychać szum toczących się po szynach wagonów. Po obu stronach torów są łąki, po prawej sterta gruzu, kamieni i innych odpadów budowlanych. Zmęczeni wędrówką chłopcy przystają, by odpocząć. Porwane dziecko siada na ziemi. Jesteśmy kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów dalej. Nie widzimy dokładnie twarzy, tylko sylwetki. Słyszymy głosy, śmiech, płacz, ale trudno rozszyfrować padające w oddali pojedyncze słowa. Zresztą słów jest niewiele. Są czyny. Rzeczywiście obraz ten wystawia widza na ciężką próbę. Z drugiej strony to nie jest polskie Eden Lake, gdzie widzimy z bliska krew mieszającą się z błotem i gdzie słyszymy wrzaski bólu mieszające się z błaganiami i groźbami. Tutaj dzieci zabijają po cichu i w czasie rzeczywistym. Bo chociaż to film, zabijanie nie trwa tu chwilę, jak w filmie. Trwa tyle, ile prawdopodobnie trwa w rzeczywistości.
Będę bronić zdania, że film jest daleki od bezzasadnego epatowania makabrą i trywializowania przemocy. Przeciwnie. Chociaż to dosłowny i drastyczny obraz okrucieństwa, nie jest obsceniczny ani gorszący. Twórcy umiejętnie budują w widzu przerażenie bardziej subtelnymi środkami, niż ma to zazwyczaj miejsce w kinie. I może paradoksalnie właśnie dlatego ten film tak oddziałuje na widza. Czujemy się jak podglądacz, który przypatruje się, jak mordują dziecko i nie reaguje…
Współczesny Władca much?
Debiut fabularny Bartosza Kowalskiego jest nazywany polskim Władcą much. Czy słusznie? Poza oczywistą analogią – przemocą dzieci wobec dzieci – Plac zabaw w niczym nie przypomina mi Goldingowskiego Władcy much ani ekranizacji tej powieści. To zupełnie inna historia. Nie ma tu charyzmatycznego przywódcy, nie ma zbiorowego szaleństwa, jest tylko nuda, która przytępia zmysły i doprowadza do tragedii. Nie zapominajmy też, że film Kowalskiego wyraźnie – choć nie nachalnie – wpisuje się w dyskurs o tym, co z psychiką człowieka robi współczesna technologia i coraz częściej dominująca nad życiem realnym sfera wirtualna. Mocno upraszczając, do tej potwornej zbrodni doszło, bo sklep z grami komputerowymi i salon gier były tego dnia nieczynne. Czy gdyby młodzi bohaterowie wyżyli się w świecie wirtualnym, do morderstwa by nie doszło? A może to właśnie godziny spędzone przy konsolach z karabinem albo nożem w wygenerowanych graficznie protezach rąk sprawiły, że prawdziwe zabijanie przyszło tak łatwo? Czy bohaterowie filmu zdawali sobie sprawę z konsekwencji? Czy prawdziwi mordercy mieli ich świadomość? Oczywiście na podobną zbrodnię składa się szereg czynników, o których była już tu mowa, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w filmowym uniwersum ten właśnie drobiazg stał się głównym impulsem. I okazja. Fakt, że ktoś zostawił – choćby tylko na chwilę – malutkie dziecko bez opieki.
Zabijanie jako igraszka
Zabijanie w grze, zabijanie w realu. Zabijanie z konieczności, zabijanie z nudy, dla zabawy. Kiedy dochodzi do zatarcia tych granic? Zaledwie osiemdziesięciominutowy film Kowalskiego jest diagnozą współczesności – nie tylko polskiej. Przerażająco prawdziwy obraz zwyrodnienia, które choć w tak brutalnej formie przejawia się incydentalnie, to te incydenty są i będą coraz częstsze. Dlatego właśnie część widzów wyszła z kina. Boimy się paskudnej prawdy. Boimy się, kiedy ktoś pokazuje nam nas samych w innym świetle, niż chcielibyśmy siebie widzieć. Być może Plac zabaw jest swego rodzaju manifestem skierowanym do dorosłych. Bo to dorosłych trzeba winić, edukować, uświadamiać. Dorośli są odpowiedzialni za to, jak wygląda i będzie wyglądała przyszłość ich własna i ich dzieci – truizm i banał, ale w jakiś przedziwny sposób ignorowany przez tych, którzy wolą kroczyć przez życie, odwracając wzrok.
korekta: Kornelia Farynowska