WŁADCA MUCH (1963 i 1990)
Fantastyka naukowa ma bardzo pojemny obszar tematyczny. Wielu jej przedstawicieli trudno w ogóle z SF utożsamiać, gdyż ich twórczość niczym nie przypomina tego, co płynie ze stereotypowych zasad gatunku. Taki jest z pewnością Władca much z 1963 oraz jego remake z 1990, lub jak kto woli, ponowna adaptacja prozy Williama Goldinga. Zapamiętajcie ten przykład. Ma uczyć, że science fiction to nie tylko efektowne scenografie, zmyślne technologie, astronauci, kosmici i fantastyczne podróże. To także, albo przede wszystkim, badanie złożoności ludzkiej natury, antycypowanie przyszłości człowieka.
Opowiadając o filmowym Władcy much, celowo używam obydwu przykładów adaptacji książki Williama Goldinga (nie licząc tej trzeciej, filipińskiej z 1975). A to dlatego, że według mnie są one jakościowe równe, wręcz komplementarne względem siebie. Zarówno Peter Brook (1963), jak i Harry Hook (1990) zdołali wycisnąć z literackiej podstawy esencję i zachęcić widza do tych samych rozważań, do których zapraszała lektura książki z 1954 – uznanej za jedną z najważniejszych powieści XX wieku. Obydwa filmy różnią się niuansami realizacyjnymi, przekazując zarazem identyczną treść, rozciągniętą na analogicznym, dziewięćdziesięciominutowym metrażu. Różnica między filmami a książką tkwi jednak w gatunkowym kontekście.
William Golding nie pisał Władcy much z myślą o science fiction. W tamtym okresie był to gatunek, który choć miewał już ambitnych przedstawicieli, utożsamiany był głównie z eskapistycznymi emocjami, zapraszającymi odbiorcę do odbycia międzygwiezdnych podróży oraz odkrywania nieznanych światów i ras. Ale to był akurat najmniejszy problem. Najbardziej charakterystyczną domeną tych wizji był jednak przepełniający je optymizm. A to, co Golding miał do przekazania, było tego optymizmu z gruntu pozbawione.
Tak powstał moralitet, powieść alegoryczna nieskupiająca się na sytuacji jednostkowej, a raczej obrazująca uniwersalne prawdy o ludzkiej egzystencji. Dopiero odbiór filmowych adaptacji Władcy much po latach dostrzegania złożoności i niejednoznaczności gatunku nie pozostawia złudzeń, że w ich wypadku mamy do czynienia z fantastyką naukową.
Słowem klucz jest w tym wypadku dystopia. Jako jedno z oblicz fantastyki naukowej ma za zadanie rysować wizję przyszłego społeczeństwa kreską tak czarną, jak tylko się to da. Przy użyciu ewidentnego wyolbrzymienia dystopia neguje istnienie jakiejkolwiek szansy na odmianę obecnej cywilizacji. W opowieści Goldinga, z powodzeniem zaadaptowanej zarówno przez Petera Brooka, jak i Harry’ego Hooka, dalece sugestywne jest to, że to na przykładzie dzieci – stanowiących w kulturze obraz niewinności – wskazane zostają przywary współczesnego społeczeństwa. Ta właśnie przewrotność trafia najmocniej. Ale po kolei.
Podobne wpisy
Akcja filmów rozgrywa się w niedalekiej przyszłości podczas bliżej nieokreślonego konfliktu nuklearnego – co także stanowi często pomijany fakt, potwierdzający gatunkową przynależność Władcy much do SF. Samolot, który ewakuuje z Anglii dzieci, rozbija się w pobliżu bezludnej wyspy. Giną piloci. Od teraz kilkudziesięcioosobowa grupa chłopców w wieku od kilku do kilkunastu lat musi radzić sobie sama, pozostając bez opieki w całkowitej dziczy. Z miejsca rodzi się pytanie, czy w ogóle możliwe jest, że wyjdą z tej sytuacji obronną ręką, skoro nawet dorosły miałby z tym problem?