Dwa dni, jedna noc
Po zeszłorocznym festiwalu w Cannes, po Oscarach, po kilku miesiącach zwłoki do polskich kin trafia najnowszy obraz braci Dardenne. To opóźnienie dziwi tym bardziej, że nie są to anonimowi twórcy, którzy teraz wybili się z europejskiej niszy. Belgijscy reżyserzy konsekwentnie zmierzają wytyczoną przez siebie ścieżką, realizują kino subtelne w środki, inscenizacyjnie skromne – wręcz ubogie. Wydaje się, że możliwe do wykonania w warunkach domowych. Interesuje ich zazwyczaj najuboższa klasa społeczna, samotnicy i życiowi rozbitkowie. Opowiadają o ludziach żyjących na granicy prawa, borykających się z problemami finansowymi. Ich bohaterami są osoby, które budząc się rano zadają sobie pytanie “za co żyć?”. Mieszkają w przyczepach i ruderach, często ubrani w łachmany – to, ci od których odwracamy wzrok, ci z powodu których przechodzimy na drugą stronę ulicy, nie chcąc być zaczepionymi. Współczujemy im, ale nie potrafimy podać im dłoni. O postaciach stworzonych przez braci Dardenne czytamy zazwyczaj w gazetach – wtedy jednak zachowujemy czyste ręce i czyste sumienie. Bo to już się stało, bo narzucony nam został dystans, który stanowi bezpieczne alibi.
Właśnie w dołującej rutynie, losowości zdarzeń, w tym, co brudne i niewygodne reżyserzy Rosetty odnajdują swoje tematy. Zatrzaskują swoich bohaterów w moralnie i etycznie trudnych konfliktach. Zawsze z niecierpliwością czekam na ten moment w ich filmach, gdy dochodzi do wybuchu, gdy z siłą ruchów płyt tektonicznych niespodziewanie pojawia się przepaść między postaciami, gdy nagle znikąd wyrasta przed nimi mur nie do przeskoczenia. Dardenne’owie jednym ruchem kamery potrafią rozsadzić ekran przez spotęgowanie skrajnych emocji. Jednym słowem roztrzaskać szybę powszedniości. W europejskim kinie nie spotkamy się z prawdziwszym aktorstwem: u Dardenne’ów nie ma póz, nie ma szarży, nie ma przesady, nie ma grania. Granica między dokumentalną rejestracją a fikcyjnością fabuły zaciera się całkowicie.
W Dwóch dniach, jednej nocy nie jest inaczej. Dardenne’owie sprowadzili przywykłą do maszerowania po czerwonym dywanie hollywoodzką gwiazdę na poziom bruku. Ubrali ją w zwyczajny codzienny strój, zrezygnowali z makijażu. Etatowa aktorka Nolana ma tłuste i nieumyte włosy. W jej ruchach nie ma zmysłowości. Marion Cotillard stłumiła w sobie wdzięk i seksapil. Jej Sandra to postać o depresyjnych skłonnościach, matka dwójki małych dzieci i żona tracąca wiarę we wsparcie męża. Za moment prawdopodobnie straci pracę, a wysoki kredyt sam się nie spłaci. Dodatkowo na naszych oczach uzależnia się od xanaxu. Jej życie rozpada się na kawałki. Cotillard daje nam wyczerpujący portret kobiety przegrywającej swoje marzenia: o ustatkowaniu, o szczęśliwych dzieciach, o udanym małżeństwie, o wszystkich rekwizytach dojrzałości.
Jean-Pierre i Luc Dardenne wychodzą z bardzo ciekawego konceptu. Sandra Bya pracuje w fabryce zatrudniającej siedemnaście osób. Po jej nieobecności w pracy spowodowanych problemami zdrowotnymi, szefostwo decyduje się ją zwolnić. Nie dochodzi jednak do tego w tradycyjny sposób, ale za sprawą głosowania. Właściciele fabryki zadają pracownikom pytanie, czy wolą premię w wysokości 1000 euro (na głowę) czy pozostawienie Sandry na stanowisku. W pierwszym piątkowym głosowaniu wynik okazuje się niekorzystny dla bohaterki. Jednak po prośbach właściciel ulega i zgadza się na drugą turę w poniedziałek – pozostaje więc weekend, w trakcie którego Sandra będzie musiała przekonać kilkunastu współpracowników do zmiany decyzji.
Dla dwójki reżyserów jest to doskonały pretekst, by dokonać przeglądu postaw społecznych. Fakt, że mamy tylko dwie możliwości odpowiedzi: “tak, zrezygnuję z premii” i “nie, jest mi potrzebna” nie sprawia, że film staje się monotonny i przewidywalny. Dardenne’owie nawet w lakonicznych dialogach potrafią oddać psychologiczną złożoność każdej postaci. Czujemy, że bohaterami kieruje czy to osobista motywacja, skomplikowana sytuacja rodzinna czy szlachetna solidarność. To nie tylko doskonali wnikliwi scenarzyści, ale także wyjątkowi reżyserzy aktorów. W typowy dla siebie sposób autorzy Dziecka nie korzystają z czytelnej trzyaktowej konstrukcji dramaturgicznej. Starają się natomiast zbliżyć się do znanej nam rzeczywistości, tak bardzo, jak się da. Dominują więc plany bliskie, kamera jest ciągle prowadzona z ręki, montaż pełni czysto techniczną funkcję – ma jedynie łączyć ze sobą kolejne rozmowy przeprowadzane przez Sandrę. Słyszymy oddech głównej bohaterki i możemy się przyjrzeć każdej kropli potu spływającej po jej czole.
Dardennowie potrafią również zachować obiektywizm: nikogo nie skazują, dla wszystkich są wyrozumiali, każda z przewijających się postaci ma rację. Reżyserzy nie stawiają jednoznacznych tez i sprawiedliwie oceniają bohaterów. Stosują technikę reportażu, cenią spokojną obserwację. Wyciągnięcie wniosków pozostawiają widzowi, ale również nie prowokują do ideologicznej kłótni. W Dwóch dniach, jednej nocy równie ważne, co mądra puenta, jest pytanie, w jaki sposób zachowałbyś się ty, gdyby Sandra zapukała do twoich drzwi. Czy umiałbyś je zamknąć i później spojrzeć na swoje odbicie w lustrze?
korekta: Kornelia Farynowska