Jeden dzień
Autorem recenzji jest Maciej Olech “Lawrence”.
Chyba żadna inna tematyka nie została tak mocno wyeksploatowana przez kino jak miłość. Nie ma się zresztą co dziwić. Wszak pewnie każdy z nas nie raz doznał, a co szczęśliwsi doznają stale tego uczucia. Tym samym nie powinno zaskakiwać, że co roku jesteśmy wprost zalewani nowymi historiami miłosnymi. Niestety, ilość nie idzie w parze z jakością. W dużej mierze otrzymujemy po raz kolejny te same, kiczowate i ckliwe historyjki miłosne, oczywiście z happy endem. Jednak w tym oceanie przetartych klisz od czasu do czasu trafiają się wartościowe produkcje, które – nie popadając w banał – potrafią oczarować i wzruszyć. Do tego grona należy zaliczyć „One Day” („Jeden dzień”), film pozornie typowy dla tego gatunku, a jednak jakże inny.
„Jeden dzień” jest adaptacją bestsellerowej powieści Davida Nichollsa, który zresztą sam przełożył jej literacką formę na scenariusz. To historia Emmy (Anne Hathaway) i Dextera (Jim Sturgess), którzy spotykają się co roku każdego 15 lipca. To data szczególna, gdyż właśnie 15 lipca 1988 roku tych dwoje spotkało się po raz pierwszy i spędziło wspólnie noc, wieńczącą zakończenie edukacji. Ona jest skromną i troszkę zakompleksioną dziewczyną z klasy średniej, z dużymi ambicjami, pragnąca coś w życiu osiągnąć. On zaś jest przykładem typowego playboya. Pewny siebie, bogaty, trochę zarozumiały, bez trosk, traktujący życie jak jedną wielką zabawę. I mimo że główni bohaterowie już bardziej się od siebie różnić nie mogli, to jednak dziwnym zrządzeniem losu przez następne 20 lat będą się spotykać tego 15 lipca 1988. Przez ten czas poznamy ich sukcesy, porażki, nieszczęśliwe miłości, niespełnione nadzieje i wszystko to, co zazwyczaj na swej drodze niesie nam życie.
Sam pomysł wyjściowy – z tą jedną datą, kiedy nasi bohaterowie się spotykają (przynajmniej tak sugeruje nam film), jest bardzo ciekawy i na swój sposób świeży. Z drugiej jednak strony ile to już przerabialiśmy w kinie historii o dwójce jakże niepasujących do siebie ludzi, którzy i tak pod koniec się w sobie zakochują. I na pierwszy rzut oka „Jeden dzień” może się tego typu filmem wydawać. Dochodzi do tego jeszcze motyw Emmy, schowanej za wielkimi okularami, która w trakcie filmu z brzydkiego kaczątka przemienia się w pięknego łabędzia. A więc wszelkie możliwe klisze z komedii romantycznych w jednym? Niby tak, ale to tylko pozory, gdyż na szczęście obraz ten jest czymś więcej niż kolejną głupiutką komedią romantyczną. W ogóle klasyfikowanie go jako komedię romantyczną, z czym już się nieraz spotkałem, byłoby bardzo krzywdzące. Trudno też uznać go za typowy melodramat. Film bardzo zgrabnie balansuje między typowymi, lekko bajkowymi cechami klasycznych komedii romantycznych a równie typowymi ludzkimi problemami, znanymi nam z wszelakiej maści dramatów i melodramatów. Tym samym duńska reżyserka Lone Scherfig (“Była sobie dziewczyna”, “Włoski dla początkujących”) zabiera nas w niezwykłą, sentymentalną, ale zarazem słodko-gorzką podróż, mieszając zgrabnie elementy romantycznych marzeń z problemami realnego świata. W rezultacie otrzymujemy niezwykle udaną hybrydę, która potrafi zauroczyć, rozczulić, wzruszyć, nie popadając przy tym w ckliwość, przesadny sentymentalizm czy też cukierkowy kicz z lukrową polewą.
Na szczególną uwagę zasługują oczywiście odtwórcy głównych ról. Anne Hathaway i Jim Sturgess wypadają niezwykle przekonująco jako para przyjaciół i na pierwszy rzut oka niepasujących do siebie kochanków. Oboje grają bardzo naturalnie i z klasą, bez niepotrzebnego szarżowania podczas okazywania uczuć. Jest chemia i tym samym jesteśmy w stanie uwierzyć w ich relacje, ich przyjaźń czy wreszcie miłość. I, co najważniejsze, postacie te potrafią wzbudzić nasze zainteresowanie oraz sympatię. Co prawda, pewnie niektórzy angliści, brytofile i miłośnicy książki będą kręcić nosem na angielski akcent Anne Hathaway. Ja jednak nie ograniczałbym jej roli wyłącznie do poziomu brytyjskości akcentu, zwłaszcza że Hathaway udało się stworzyć naprawdę ciekawą postać i trudno nie zakochać się w uroczej Emmie, która wprost emanuje pozytywną energię, życzliwością i mądrością. Trzymamy za nią kciuki, cieszymy się i podziwiamy, jak w swym niełatwym życiu pokonuje kolejne przeszkody podążając za marzeniami. Dexter grany przez Jima Sturgessa, bogaty, rozpieszczony amant amator, który wszystko dostaje podane na złotej tacy, z seksownymi kobietami włącznie, powinien raczej zrażać widza. W sumie w głupiutkich komediach romantyczna taka postać powinna być przeciwnikiem, rywalem głównego bohatera, który pod koniec otrzymuje zasłużoną karę wraz z potwornym upokorzeniem. Tyle że Dexter nie jest przerysowaną, lecz zagubioną, trochę niedojrzałą postacią, która też szuka swojego miejsca w świecie. Jim Sturgess gra przekonująco, jego Dexterowi nie życzymy źle, a wręcz przeciwnie, chcemy, aby dostrzegł piękno, które jest tak blisko niego. Dexter i Emma nie są postaciami jednowymiarowymi. Przez te przedstawione w filmie 20 lat obserwujemy ich przemiany i to tylko nie tylko te fizyczne (za co na marginesie należą się wielkie brawa dla charakteryzatorów). Dexter i Emma z początku filmu to szaleni dwudziestolatkowie, ale wszak nie ma się dwudziestu lat przez całe życie. Toteż bohaterowie wraz z rozwojem filmu i z upływem mijających na ekranie lat zmieniają się, nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Trochę tylko szkoda, że w blasku tej dwójki gaśnie dość mocno drugi plan. Reszta aktorów, mimo odgrywania nie mniej ważnych ról, wypada trochę blado i statycznie.
Dobre opowiedzenie historii, która trwa ponad 20 lat, w zaledwie dwugodzinnym filmie na pewno nie było łatwym zadaniem. Tylko nielicznym filmom to się udaje, wśród nich prym wiedzie oczywiście „Forrest Gump”. Czasami jednak takie ambitne próby dają tylko pozorny efekt, czego najlepszym przykładem jest ładny na zewnątrz, acz pusty w środku „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” . Oczywiście „Jednemu dniu” daleko do geniuszu filmu Zemeckisa, ale i tak filmowcom należą się pochwały za zgrabne opowiedzenie historii. Wiadomo, że miłośnicy książki będą trochę kręcić nosem na pewne uproszczenia i skrócenia. Ale nie należy zapominać, że kino rządzi się swoimi prawami i często wierna adaptacja nie musi od razu oznaczać dobrego filmu.
Na podstawie filmu trudno nam wywnioskować, czy Emma i Dexter poza magiczną datą 15 lipca spotykają się częściej, jakie mają wtedy relacje, co wtedy czują? Ale tak naprawdę te wszystkie momenty, kiedy są razem na ekranie, w zupełności wystarczają, aby uwierzyć w ich przyjaźń, a nawet jeszcze mocniejsze uczucie. Wspomniane już przekonujące aktorstwo wraz z ( również już wspomnianą) bardzo dobrą charakteryzacją i piękną stroną wizualną sprawiają, że naprawdę wierzymy w przemijający czas. Poszczególne epoki (lata 80., 90., XXI wiek) są dobrze odwzorowane za pomocą drobnych smaczków, czy to w modzie, muzyce, czy też wyświetlanych w tym czasie filmów.
Romantyczna, acz nie ckliwa historia, doskonali aktorzy, malownicze zdjęcia Benoita Delhomme połączone z piękną muzyką Rachel Portman, te wszystkie elementy tworzą niezwykle ciepły obraz… Po części ciepły, dokładniej mówiąc. Osoby, które nie znały wcześniej książkowego pierwowzoru (jak chociażby autor tej recenzji), mogą mieć pod koniec dość mieszane uczucia. Z jednej strony otrzymujemy film niezwykle ładny, ale i zarazem smutny, a w pewnym momencie wręcz mocno przygnębiający. Jest w tym pewien paradoks. Ile można oglądać cukierkowych historyjek miłosnych z do bólu przewidywalnym happy endem? A jednak, oglądając film Scherfig, w pewnym momencie można poczuć żal i tęsknotę za kiczem i schematami. Tyle że prawdziwe życie to nie lukrowana komedia romantyczna. I ten czasami smutny, przygnębiający realizm czyni ten obraz tak dobrym i wyróżniającym się na tle wielu podobnych do siebie produkcji. „Jeden dzień” nie jest może jakimś wielkim arcydziełem, ale to bez wątpienia bardzo ładny film, który niejedną osobę oczaruje, zaskoczy i wzruszy do łez. Niby kolejna historia miłosna, ale przy tym – jakże piękna.