9. AFF: GÓRA. Erotyczne sny i lobotomia
Pustka to słowo, które jako pierwsze przychodzi mi do głowy w związku z seansem Góry, nowego filmu Ricka Alversona. Pustka jest, jak sądzę, esencją świata przedstawionego, zimnego i zagadkowego, krzykliwie wręcz pozbawionego jakiejś przewodniej idei. Ludzie snują się po ekranie w zasadzie bez celu, wszystko zdaje się bez znaczenia, nijakie, odległe. Osadzona w tym świecie historia inicjacyjna nie może być zwykłą podróżą w stronę dorosłości, sugeruje raczej skomplikowane psychologiczne zmagania. Akcja Góry, przeniesiona o kilka dekad w przeszłość i “odklejona” od kontekstu historycznego, zdaje się do pewnego stopnia uniwersalną opowieścią rozpisaną na archetypy, które przybierają twarze gwiazd dużego ekranu. Najważniejsze pytanie brzmi: czy taka historia skazana jest na wybitność, czy raczej okazała się przerysowanym niewypałem?
Podobne wpisy
Góra może pod wieloma względami służyć za wzorzec niezależnego arthouse’u w wydaniu amerykańskim. Mamy niepokojące pejzaże północnych prowincji USA, niedookreślone seksualne napięcie, wycofanego głównego bohatera i charyzmatycznego mentora, kliniczny chłód i całą garść motywów zaczerpniętych z psychoanalizy. Rick Alverson opowiada w filmie historię Andy’ego, młodego chłopaka dręczonego przez tęsknotę za hospitalizowaną przed laty matką oraz złowieszcze sny. Podejmuje się on pracy fotografa towarzyszącego sławnemu doktorowi Wallace’owi Fiennesowi, psychiatrze i neurochirurgowi podróżującemu od szpitala do szpitala, gdzie wykonuje na chorych psychicznie zabiegi lobotomii. Sfilmowana w chłodnych, nieco zszarzałych kadrach historia ich podróży jest bardzo powolna i kontemplacyjna – daje poczucie nieuchwytnej pustki, która wypełnia przemierzany przez nich świat. Estetyka filmu przywodzi na myśl sterylną bezduszność szpitalnej sali, w której reżyser dokonuje operacji na otwartych umysłach bohaterów, tworząc tym samym analogię między fabułą filmu a jego tkanką znaczeniową.
Pustka w Górze jest bowiem jedynie złudzeniem. Pod fasadą ospałości i chłodu kłębią się podteksty, tłumione namiętności i lęki napędzające działania bohaterów. Alverson proponuje przede wszystkim wnikliwe studium na temat podmiotowości, osadzając je w duchu lacanowskiej psychoanalizy z koncepcjami symbolicznej kompensacji braku na czele. Kluczowa w filmie wydaje się problematyka nie samej tożsamości, ale dążenia do niej, przyjmowania pewnych wzorców i relacji jednostki z otoczeniem. Nieprzypadkowo centralnym motywem historii jest chirurgiczne „naprawianie” chorych psychicznie. Mechaniczna ingerencja w umysł i siłowe narzucenie struktury tożsamości są w filmie rodzajem misterium i zdają się kluczowym tematem Góry, opowiadającej o potrzebie bycia okiełznanym i dążeniu ku określeniu dającemu dostęp do wspólnoty z drugim człowiekiem, nawet za cenę odebrania części autonomii. Taka interpretacja rodzi się, co ważne, nie z obecności ostentacyjnych symboli czy zawiłych wywodów – słów w tym filmie jest bardzo niewiele – ale z ciągu kameralnych, statycznych obrazów, które dopiero łącząc się w pewną całość, przekazują całe bogactwo znaczeń i kontekstów. Za najwartościowsze w dziele Alversona uważam właśnie to, że opowiadając o nie do końca uchwytnych za pomocą języka procesach i mechanizmach ludzkiego działania, odchodzi od słów na rzecz obrazów, i to dzięki nim buduje nie tylko sens historii, ale i towarzyszącą jej atmosferę niejasności i osamotnienia.
Tye Sheridan i Jeff Goldblum w rolach Andy’ego i dr. Fiennesa idealnie wpasowują się w tak zarysowaną całość i podkreślają pewną grę na opozycjach podejmowaną przez Alversona. Sheridan gra za pomocą „braku”, redukując ekspresję swojego bohatera do absolutnego minimum, dzięki czemu bardzo szybko zaczynamy wierzyć w jego młodzieńczą niepewność, ekstremalne zagubienie i strach wywoływany zacieraniem granicy między jawą a zagadkowymi snami. Na drugim biegunie znajduje się postać Goldbluma, błyskotliwego, pewnego siebie playboya, ucieleśniającego zarazem podświadome pragnienia i lęki Andy’ego, nękanego przez niejasne erotyczne wizje i dyskretnie opętanego obsesją płciowości. Ich zestawienie pozwala Alversonowi przenieść na ekran całe spektrum wątków związanych z formującą się seksualnością oraz niepewnością genderową postaci wtłaczanych (czy samemu się wtłaczających) w sztywne ramy społeczne. Tak naprawdę jednak to nie relacja tych dwóch bohaterów jest najważniejsza – lekarz jest zaledwie jedną z osób, za pomocą których Andy stara się skonstruować siebie. Podobnie jak inni, w tym procesie ma określone miejsce. Góra nie jest więc studium dynamiki pomiędzy doświadczonym mężczyzną a kształtującą się osobowością młodego chłopaka, ale raczej opowiedzianą z perspektywy tego drugiego narracją o formowaniu własnej osoby na podstawie kolejnych relacji.
Choć Sheridan i Goldblum dźwigają na swoich barkach przeważającą część filmu, popis daje też Denis Lavant, wkraczający z przytupem w ostatnim akcie. Generuje on jego puentę oraz wzmaga psychotyczną atmosferę całości. Niepokojąco dziwaczny Francuz w roli Jacka – ojca Susan, jednej z pacjentek Fiennesa – na swój specyficzny sposób werbalizuje pulsujące w Górze napięcia, przełamując zimny bezruch narracji surrealistyczną ekspresją człowieka na pograniczu rzeczywistości i trawiących bohaterów koszmarów. Plastycznie nieurodziwy Lavant aż kipi od emocji, jego ciało zdaje się iskrzyć i kumulować wszystko to, co pozostali w sobie tłumią, uosabia chtoniczną brzydotę i ambiwalentną energię natury – popychającą do działania i destruktywną zarazem. Wprowadzony w decydującym momencie rozwoju fabuły Jack to personifikacja chaosu, zarówno w świecie przedstawionym, jak i w strukturze filmu, dzięki wnoszonemu przy jego pomocy sensualnemu przełamaniu, sprowadzającemu momentami niejasne, abstrakcyjne psychologiczne meandrowania do brutalnej realności bycia. Jego córka z kolei (w tej roli niepokojąca Hannah Gross) jest eteryczną latoroślą owego etyczno-zmysłowego zamętu, wabiącą głównego bohatera w stronę tego fascynującego bóstwa.
Skąd wzięła się w tytule filmu góra? Czym ona jest? Tego wam nie zdradzę. Odpowiedź na to pytanie można poznać jedynie podczas seansu. Film Ricka Alversona, zgodnie ze standardami ambitnego, intelektualnego kina w stylu slow, nie daje jasnych odpowiedzi, mnoży i splata tropy, które widz powinien układać w intuicyjnym procesie przyswajania filmowej materii. Góra jest z całą pewnością opowieścią o drodze do samookreślenia, rozliczeniu z własnymi demonami i poszukiwaniu ścieżek do budowy konkretnej podmiotowości. Zasadnicze kwestie rozstrzygają się tu między poszczególnymi scenami, mimochodem. Do wybitności nieco brakuje: sceptycy powiedzą, że Alverson nie wnosi tak naprawdę nic nowego ani do kinowej formy, ani do podejmowanego tematu. Można by się z tym częściowo zgodzić, w wielu fragmentach Góra zdaje się dość przewidywalna i schematyczna w swoim minimalizmie i programowym zdystansowaniu. Jednak nie jest to film epigoński, a konwencja służy tu autentycznej autorskiej wypowiedzi, frapującej i hipnotycznej. I co najważniejsze, forma tego filmu, przy całym intelektualnym nasyceniu oraz rozbudowaniu, po prostu reaguje z widzem na poziomie odbioru – krótko mówiąc, jest to dobre kino.