OBCY: ROMULUS. Udany recykling serii science fiction? [RECENZJA]
Gdybym miał wybrać jeden kinowy przebój 2024 roku, który mógłbym ponownie w nim zobaczyć, to wybrałbym Alien: Romulus. A przypomnę, że widziałem w tym roku mnóstwo naprawdę dobrych i świetnych produkcji, które dały mi sporo przyjemności. Przy tym całościowo film Fede Álvareza nie jest wybitny, a tylko dobry. To dlaczego akurat dokonałbym takiego wyboru? Ano dlatego, że przypomniał mi to, za co kocham uniwersum Obcego, a o czym trochę zapomniałem w ostatnich latach. Tak, mam świadomość, że Obcy: Romulus podzieli widzów, bo to rzecz nieidealna, totalnie odtwórcza, zakrawająca na swoisty remake/reboot serii. Dodatkowo w finale motywacje bohaterów bywają nieco… dziwne. Ja jednak będę się upierał, że Álvarezowi udało się to, co zaprzepaszczono w Prometeuszu i Obcym: Przymierzu – Fede stworzył prosty fabularnie, ale trafiający w punkt czysty monster body horror pożeniony z survivalem w kosmosie. Przy tym zrobiony z niesamowitym wizualnym pietyzmem. Takich recyklingów mógłbym oglądać dziesiątki, bo mimo prostoty, sporej ilości fanserwisu, to nadal jest film, który stoi na własnych nogach.
Podstawowym kłopotem dwóch poprzednich części uniwersum było zatracenie istoty Obcego – w wizji H.R. Gigera to niemal lovecraftowskie, pierwotne monstrum, które spowija tajemnica i groza. Idealny organizm o niezaspokojonym krwiożerczym głodzie i nieludzkiej drapieżności. Przymierze i Prometeusz zatraciły tę esencję, skupiły się na światotwórstwie, chciały odrzeć Xenomorfa z tajemnicy i zamienić go w efekt zabawy DNA. Kolejny eksperyment. Tymczasem istotą Ósmego pasażera Nostromo było to, jak przerażający, bo niezrozumiały jest ten obcy byt. Klimat, retrofuturyzm, klaustrofobia – wszystko to wylewało się z ekranu, odbierało dech w piersiach, stawiało włosy na karku i… kupiło miliony ludzi na całym świecie. I to ponownie wylewa się z nowego Obcego niczym kwas z jego zranionego organizmu. Obcy: Romulus nie jest w stanie dorównać wybitnej części pierwszej i drugiej, bo to tylko (aż?) ich udany recykling, ale w osobistej hierarchii spokojnie mogę go umieścić tuż po nich. Oddaje im hołd, nawiązuje motywami, wizualiami (połączenie praktycznych efektów z CGI działa tu świetnie!), muzyką, a jednocześnie nie zapomina o tym, że ma do opowiedzenia swoją historię. I to nie jest tak, że ignoruje wspomnianego Prometeusza, bo również nawiązuje do wątków znanych z filmu Scotta, a jednak nie stawia na to, co było dominantą tamtej produkcji i co doskwierało widzom. Będę bronił też wyboru młodej obsady, bo ta historia staje się przez to również atrakcyjna dla młodzieży – dosyć proste, a bardzo wyraziste zarysowanie postaci, psychologicznej głębi udało się tu naprawdę zgrabnie. Ekran zawłaszcza Cailee Spaeny, która po raz kolejny udowadnia, że to przyszłość kina. Swoje robi też Archie Renaux. Ujął mnie natomiast David Johnson jako syntetyk Andy. Świetnie ograł tu emocjonalny dualizm swojej postaci i ciekawie wrzucił kamyczek do ogródka dyskusji na tak gorący współcześnie temat, jakim jest rozwój AI. Fassbender może bić brawo. Potencjał reszty nie został do końca wykorzystany, co prowadzi nas do kolejnego akapitu, w którym będę musiał trochę ponarzekać.
Mam świadomość, że jest kilka rzeczy, na które należy kręcić nosem w przypadku filmu Álvareza. Bardzo jaskrawe, niemal prostolinijne odhaczanie kolejnych nawiązań do każdego z filmów, niezwykle prosta fabuła: ponownie mamy grupę ludzi trafiających na opuszczony statek, na którym napotykają na przerażającego potwora rodem z koszmarów i toczą z nim walkę o przetrwanie. To wszystko widzieliśmy. Jeżeli dodam do tego fakt, że główna bohaterka w finale podejmuje dosyć irracjonalne decyzje względem ciężarnej przyjaciółki, a pozostali bohaterowie są tylko tłem, to mamy kilka naprawdę poważnych zgrzytów. Na wszystkie jednak przymknąłem oko na rzecz eskapizmu. Porwało mnie to, w jak esencjonalną w kontekście rozumienia istoty Obcego opowieść zabrał mnie Álvarez. Wyciągnął tak dobrze mi znane chwyty z Nie oddychaj (schemat fabularny powtórzył tu niemal 1 do 1), wyselekcjonował najlepsze elementy z wszystkich filmów o Xenomorfie, dodał totalnie hipnotyczne wizualia, które są jakby rodem wyjęte z 1979 roku (ostatnio tak dobrze zastosowano filmowy wehikuł czasu w Przesileniu zimowym) i wrzucił nas w ten wir, abyśmy tańczyli na granicy zawału.
Chociaż nie każdemu Obcy: Romulus do końca przypasuje, spokojnie mogę przyznać, że na takiego Aliena wszyscy zasługiwaliśmy. Według mnie Fede Álvarez dowiózł wszystko to, co jest najlepsze w tej serii. Jest w tym odtwórstwie autorski sznyt i świeżość, które mogą przyciągnąć młodych widzów. Może i twórca Nie oddychaj nie odkrył czegoś nowego, bo to bardziej swoisty recykling serii (raczej skondensował to, co widzieliśmy we wszystkich poprzednich filmach, a zwłaszcza pierwszych trzech), zrobił to jednak na swoich warunkach i z totalnie indywidualnym zacięciem. Ostatnie 15–20 minut to jest jakieś upiorne szaleństwo z podbijaniem napięcia. Siedziałem jak na szpilkach i to wyjątkowo ostrych. Dowód na to, że w tej serii jest jeszcze mnóstwo do odkrycia. Ja jestem kupiony. Czasem w prostocie jest siła.